czwartek, 25 sierpnia 2011

O obyczajach konsumenckich nad Wisłą

Wszystkiemu winien komunizm. Tak się zwykło kwitować wszelkie problemy czy negatywne zjawiska, z którymi musimy się dziś borykać. Brak poszanowania innych osób i ich własności: winny komunizm. Brak odpowiedzialności za państwo: winny komunizm. Brak kultury: winny komunizm. I tak praktycznie w nieskończoność. Lata 1945-89 wyczyściły nasze społeczeństwo z wszelkich cech cywilizacji zachodniej starając się wpasować nas w mentalność społeczeństwa socjalistycznego w wersji radzieckiej.
Braki towarowe, możliwość zakupy dóbr "luksusowych" (jak szynka eksportowa Krakusa w puszce) jedynie za dewizy, słaba, czy wręcz żadna dostępność produktów zza żelaznej kurtyny i tym podobne dewiacje rynkowe z kolei winne są naszej nieumiejętności szacowania właściwej wartości tego, co kupujemy. I tak kawa, wino czy oliwa kosztują u nas przynajmniej dwa - a często i więcej - razy tyle, co w bogatszych od nas krajach unijnych (Niemcy, Francja, Włochy czy Hiszpania). Litr produkowanej masowo oliwy Extra Virgin, butelka "codziennego" wina niezłej jakości czy opakowanie dobrej kawy: to wszystko kosztuje tam w granicach 3 Euro. Polski konsument natomiast musi płacić nierzadko powyżej 20 czy 25 PLN. Dlaczego? Koszty transportu, dystrybucji, podatki i związane z tym wszystkim opłaty nie przekonują mnie. Do Niemiec też przecież ktoś musi dowieźć hiszpańską oliwę, a wino sycylijskie, by dostać się do Triestu podróżuje tyle samo, co wino z Friuli do Krakowa.
Ja to widzę inaczej. Po prostu Polak, jak to Polak, daje sobie wmówić, że droższe jest lepsze. Że te towary są naprawdę tyle warte i że pijąc kawę za dwadzieścia parę złotych za paczkę, albo smażąc na oliwie za trzydzieści kilka złoty za litr obcuje z luksusem. Dla mnie to wyraz skrajnej naiwności i, co tu dużo mówić, nieobycia. Kto miał okazję pojeździć trochę po świecie wie, że to wszystko nie jest tyle warte. I nie jest to wcale wina komunizmu, który utrzymując nas przez pół wieku w gospodarczym zawieszeniu odcisnął swoje piętno na mentalności i ocenach Polaków. Oto dowód:
"Opowiadano mi, że niedawno pewien Włoch nie sprzedałby na sejmie piotrowskim wina, jeśliby nie wyznaczył za nie dwukrotnie większej ceny. Kiedy więc powrócił do Krakowa, rzekł: Nie sądziłem, że Polakom bardziej smakuje droższe, nie zaś lepsze wino. I miał rację: w rzeczy samej bowiem ci, którzy bez zastanowienia marnotrawią swój majątek, ochotnie zabierają się do zakupów nie tam, gdzie ceny są uczciwe, ale tak, gdzie wysokie"
Ktoś zgadnie, kiedy ów cytat był pisany? Wątpię, choć "sejm piotrowski" już powinien co lepiej znającego historię czytelnika odesłać całe wieki wstecz. Dokładnie do 1597 roku, kiedy to Krzysztof Warszewicki, bardzo ciekawa postać i jeden z czołowych intelektualistów schyłku polskiego renesansu napisał "O najlepszym stanie wolności", w którym - w formie dialogu pomiędzy wybitnymi przedstawicielami odrodzeniowego życia umysłowego Polski - przedstawił problemy RON oraz zaproponował na nie remedia. A nawet jeszcze dalej, bo akcja dzieła Warszewickiego toczy się na początku lat 60-ych XVI wieku. Niby 550 lat różnicy, a przecież to wypisz wymaluj sytuacja dzisiejsza: A.D. 2011. I - choć to zarazem wygodne i modne - nie ma co winić lat komunizmu za nasze odwieczne przywary narodowe.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Ogrody wilanowskie

Byłem dziś w Wilanowie. Ciekaw efektów wielomiesięcznej, a właściwie wieloletniej rewitalizacji ogrodów Pałacu i korzystając z dość dobrej pogody wybrałem się na podmiejską wycieczkę. Wycieczkę, którą warto było zrobić, ale i która pozostawiła po sobie mały niedosyt. Zwiedzający dopisali, co chyba nie może dziwić w sytuacji gdy od początku lata 5 dni w tygodni pada, a nawet leje. Każdy promyk słońca, zwłaszcza w weekend staje się wówczas na wagę złota.
Rewitalizacja ogrodów kosztowała miliony i w dużej części została pokryta z funduszy europejskich. Efekt ogólny nie jest zły: podobały mi się bukszpanowe wzory przeplatane mozaikami białego i ceglastego żwirku oraz ciekawie przycięte drzewka. Niestety, pozytywny efekt na wejściu psują kombinacje kwiatowe, na które natykamy się nieco później. Nie wiem, kto wpadł na ów "genialny" pomysł, by elegancki ogród w stylu francuskim wzbogacić rodzimą, polną mieszanką wielobarwnych kwiateczków, z których każdy ma inną wysokość i objętość. Wygląda to, jak nie przymierzając, pomysł jakiegoś gospodarza domu, powiedzmy pana Miecia Nowaka, który radośnie stwierdził, że zasadzi sobie na jedynym klombiku pod blokiem wszystko, co mu się nawinie pod rękę. A że kolory się gryzą? Nie szkodzi! Każdy kwiatek rośnie do innej wysokości i w inną stronę? A co tam! Byle by było dużo, kolorowo i swojsko, jak na spódnicy tancerki "Mazowsza". Coś jakby "horror vacui" tylko w wersji działkowiczów z lat 60-ych. Psuje to niemiłosiernie ciekawy projekt i sprawia wrażenie totalnego bezguścia.
Wydaje mi się także, że segment ogrodu różanego mógłby zostać dużo lepiej zagospodarowany. W swoim życiu widziałem raptem tylko dwa rozaria: madryckie i rzymskie, ale mogłyby one być wzorem dla naszych architektów krajobrazu, jak w ciekawy i efektowny sposób stworzyć ogród różany. Wreszcie trzeci zarzut, choć jak na razie jest on jedynie hipotetyczny, to moje niewytłumaczalne przekonanie, że za dwa, góra trzy lata, ogród będzie wymagał jeśli nie remontu, to przynajmniej lokalnych prac naprawczych. Elementy kamienne stwarzają wrażenie kruchych i źle zmontowanych i moim zdaniem jest naprawdę jedynie kwestią czasu, kiedy zaczną się pojawiać usterki.
Czy mimo to warto się udać do ogrodów wilanowskich? Warto, ale najlepiej w czwartek, gdy wstęp do ogrodów jest darmowy. ;)

poniedziałek, 25 lipca 2011

GW i RP

Chciałem uniknąć polityki w tym blogu. Nie, żebym się nią nie interesował. Jak chyba każdy, a przynajmniej większość, mam swoje przekonania i preferencje polityczne, którym daję wyraz w wyborach, ewentualnie w rozmowach z najbliższymi mi osobami. Nie uważam za stosowne szafować moimi opiniami na prawo i lewo. Teraz zresztą też tak nie będzie.
Zamiast pisać o swoich sympatiach, podzielę się pewną obserwacją. Otóż zaczyna mnie naprawdę męczyć to, co robią dwie największe i najważniejsze gazety w kraju. Nie na poziomie informacyjnym, bo tu wiele zarzucić im nie można. Starają się trzymać poziom, choć niektóre artykuły chwilami sprawiają wrażenie pisanych albo na kolanie, albo przez osoby nie mające bladego pojęcia o temacie. Ale to normalne. W końcu, wracając do polityki, nasi posłowie, senatorowie, ministrowie czy nawet radni to przecież eksperci od wszystkiego. Przykład idzie z góry.
To, co naprawdę mnie niepokoi, to działy komentarzy i felietonów. Być może to tylko moje odczucie, ale działy te coraz bardziej zdominowane są przez wzajemne okładanie się pięściami. Przykładów jest aż nadto, więc ograniczę się do pokazania reguły. Pan z RP obsmarowuje pana z GW, że ten obsmarowuje innego pana z RP, że tamten napisał... i tak to idzie dalej. Rozumiem, że każdy ma swoje poglądy, ale sposób ich prezentacji w tych działach już od dawna przestał mi się podobać, a zaczyna mnie wręcz mierzić. Oczywiście zaraz znajdzie się ktoś, kto zapyta: po co to czytam? Po co się męczyć? Otóż - niestety - jeśli ktoś chce być na bieżąco, musi czytać gazety. Żeby się "nie męczyć" musiałbym przestać czytać gazety, a tego jednak nie chciałbym robić.
Do felietonów przeniosły się język oraz retoryka kłótni. Widzimy to w polityce, widzimy to w dziennikarstwie, ale jeszcze dobitniej - i szczerze mówiąc, to mnie dodatkowo przeraża - w komentarzach internetowych. Anonimowa wolność wypowiedzi i relatywna bezkarność, którą oferuje internet pozwala dać upust najbardziej nawet prymitywnym emocjom. Nikt w rozmowie na ulicy, na bazarze czy w autobusie nie pozwoliłby sobie nawet na ułamek takiego stylu i dosadności w prezentowaniu swoich poglądów drugiej osobie. Jednak w internecie nagle wszystkie hamulce puszczają. Można pisać co się chce, bez żadnej odpowiedzialności, zakrzyczeć, wyzwać lub zignorować osoby o odmiennych poglądach. Tu człowiek jest silny i bezkarny.
Wydawałoby się, że komentarze pod artykułami prasowymi zamieszczają inteligentni ludzie. Osoby ciekawe świata, informacji, ciekawe opinii innych ludzi. Gdy się jednak czyta te komentarze, wniosek jest dokładnie odwrotny. Zaś autorzy felietonów czy komentarzy wydają się nie tylko nie reagować, ale wręcz cieszyć się z takiego stanu rzeczy. W końcu mają swoją hordę zwolenników, walczących słowem wyznawców, gotowych obrzucić błotem i krzesłami wszystkich adwersarzy. Ci adwersarze też zresztą są potrzebni, nawet bardzo, bo stanowią w gruncie rzeczy rację bytu felietonistów i ich kółek wzajemnej adoracji. A że przepychanki na słowa dawno już osiągnęły poziom rynsztoka? Co z tego. To nawet lepiej. Na tym tle nawet najbardziej agresywne i bezsensowne felietony będą wyglądały nobliwie.
Ponoć zarówno GW jak i RP to media "opiniotwórcze". Niestety, z roli tej wywiązują się jak małpa, której dano do ręki brzytwę i kazano się ogolić. Zamiast tonować nastroje, dążyć do rzetelnej, merytorycznej, spokojnej i kulturalnej dyskusji, jedynie zaogniają sytuację. Ja wiem, że kontrowersyjni dziennikarze lepiej się sprzedają. Tylko w takim razie zrezygnujcie, drogie gazety, z miana poniekąd misyjnych mediów opiniotwórczych i otwarcie przyznajcie, że zależy wam jedynie na walce o rynek z tabloidami. Chyba, że swoją misję naprawdę pojmujecie jako wyhodowanie sobie gron wiernych wyznawców, gotowych pójść za waszymi felietonistami do piekła, a nawet dalej, z "kurwą" na ustach i pałką w ręku.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Liga Światowa 2011

Nie mogło być inaczej. O historycznym triumfie Polaków coś przecież trzeba napisać.
Występ naszej drużyny w tegorocznej Lidze Światowej widzę przez perspektywę 4 różnych wydarzeń-momentów. Pierwszy to faza grupowa. Dostaliśmy naprawdę mocnych przeciwników: Brazylię i USA, z którymi udało nam się momentami powalczyć. Amerykanów dwukrotnie ograliśmy, Brazylijczyków na ich terenie zmusiliśmy do dużego wysiłku. Zespół miał z kim grać, od kogo się uczyć. Awansu jednak nie wywalczyliśmy na boisku.
Drugi moment to Final Eight w Gdańsku. Tym razem dostaliśmy grupę "lightową". Gospodarzom ponoć idzie się na rękę, co zresztą świetnie widać we wszelkich imprezach robionych w Japonii, gdzie wszystko jest ewidentnie ustawiane pod Japończyków. Ograliśmy Bułgarię, która wyraźnie nie była w optymalnej formie (my zresztą wtedy też nie byliśmy) i dostaliśmy baty od Włochów, dla których - jak się miało okazać - było to jednak jedyne zwycięstwo w całym turnieju finałowym. Grając o wszystko z Argentyną ograliśmy ich i wcale nie uważam, że gracze Webera się nam podłożyli. Owszem, nie mieli presji, żeby wygrać, ale przecież w niedzielę pod presją zagrali dużo gorzej. Zatem to wymęczone piątkowe zwycięstwo było jak najbardziej zasłużone. Na tym etapie skończyła się "pomoc zewnętrzna", która po pierwsze umożliwiła nam grę o najwyższą stawkę, a po drugie, dzięki układowi grup, ułatwiła nam wejście do ścisłego finału. Od tego momentu byliśmy już jednak zdani tylko na siebie.
Trzeci moment to mecz półfinałowy z Rosją. Choć nasi wschodni sąsiedzi wygrali, pokazaliśmy, że chwilami nie tylko dotrzymujemy im kroku, ale gramy lepiej od nich. Na zagrywce zagraliśmy jak nie my, odważnie, konsekwentnie i - o dziwo! - skutecznie. Przegraliśmy atakiem, ale o tym będzie jeszcze miejsce napisać coś więcej. Ten mecz, zagrany otwarcie i odważnie, okazał się kluczem do niedzielnego zwycięstwa.
Czwarty moment to "finał pocieszenia", ponownie z Argentyną. Nasi rywale rozegrali równie dobry i wyrównany pojedynek z Brazylią w sobotę, ale chyba to spotkanie kosztowało ich więcej spokoju. Nasi chłopcy wyszli w niedzielę pogodni, z wielką wolą walki i, przede wszystkim, zwycięstwa. Argentyńczycy chyba albo nie do końca uwierzyli w swoje możliwości, albo przestraszyli się potencjalnego sukcesu, bo pozwolili się zdominować. To był nasz najlepszy mecz w turnieju i zasłużenie, własnymi siłami, wywalczyliśmy brązowy medal.
Oceny indywidualne:
Zbigniew Bartman. Jego kontuzja pod koniec pierwszego meczu z Bułgarią wprowadziła sporo zamieszania zarówno w samym spotkaniu, jak i w taktyce na kolejne mecze. Sądząc jednak po osiągniętym wyniku, nie była aż tak wielkim osłabieniem. Nie sądzę, żeby ze zdrowym Bartmanem na ataku udało się poprawić obecny rezultat. Wciąż na 100% nie wiemy, czy eksperyment Anastasiego można uznać za sukces, czy też nie.
Łukasz Żygadło. Pokazał, że może prowadzić grę w meczach o najwyższą stawkę. Przede wszystkim gra bardzo poprawnie, z małą ilością błędów, choć jego grze daleko do optycznej wirtuozerii De Cecco czy rozgrywających brazylijskich. Co ważne, utrzymał stały, wysoki poziom, zagrał też dobrze w bloku i obronie. Ci, którzy oceniają go ostrzej, powinni przede wszystkim pamiętać, że nawet najlepsza technicznie i taktycznie wystawa nic nie da, jeśli atakujący nie zdobędzie punktu. A z tym mieliśmy największy problem.
Bartosz Kurek. Bez wątpienia nr 1 tej reprezentacji. W ataku nie do przecenienia, skuteczny na bloku i na zagrywce. Nie okazał się też "dziurą" na przyjęciu i na obronie, czego niektórzy się obawiali. Gracz wciąż młody, perspektywiczny i przy właściwym prowadzeniu może stać się jednym z czołowych przyjmujących świata. Gdy jest w formie prawdopodobnie najlepszy gracz na swojej pozycji w Polsce.
Michał Ruciak. Człowiek od szarej roboty. Jego zadania były jasne: jak najlepiej przyjąć i zaserwować. Z obu wywiązał się więcej niż dobrze. W ataku jednak najzwyczajniej w świecie nie istniał i to był zasadniczy problem naszej reprezentacji. Nie mamy szans na wejście do światowej czołówki bez drugiego przyjmującego, o podobnych do Ruciaka umiejętnościach w polu zagrywki, przyjęciu i obronie, ale o dużo lepszej skuteczności w ataku.
Michał Kubiak. Alternatywa dla Ruciaka. W ataku prezentował się dużo lepiej od swojego imiennika, jednak Anastasi zdecydował, że mimo to będzie zawodnikiem wchodzącym z ławki, stawiając na ogranie i stabilną formę jego starszego kolegi. Ogólnie pozostawił po sobie bardzo pozytywne wrażenie i podejrzewam, że będzie stopniowo odgrywał coraz ważniejszą rolę w naszej reprezentacji. Kosztem Michała Bąkiewicza, dla którego prawdopodobnie przygoda z reprezentacją weszła w schyłkowy moment.
Jakub Jarosz. Niestałość. To chyba jego główna przypadłość. Brak spokoju, brak pewności siebie: to wszystko wpływało bardzo negatywnie na jego grę przez prawie całą LŚ. Prawie, bo w meczu finałowym zagrał tak, jak się tego oczekuje od atakującego. Pewnie i skutecznie. Jego wkład w ostateczny sukces nad Argentyną jest niezaprzeczalny. Mam nadzieję, że w Latinie pod okiem trenera Prandiego nie tylko pokaże swój potencjał, ale też rozwinie się technicznie i mentalnie.
Piotr Gruszka. Niecałe 10 lat temu napisałem w tekście dla pewnego portalu sportowego, że marnuje swój talent graniem w drugiej lidze włoskiej i lidze francuskiej. Przez długie lata wydawało się, że miałem rację, jednak w 2009 roku Piotr Gruszka udowodnił mi, że się myliłem. Pokazał mi, że byłem niecierpliwy, bo na dłuższą metę jego wybory przyniosły skutek: Mistrzostwo Europy dla zespołu, a dla niego indywidualnie tytuł MVP. Cóż dodać? Choć ewidentnie nie był on w Gdańsku w formie, pomógł drużynie. Wniósł ogromny spokój, umiejętności w obronie (nie zapominajmy, że w zależności od potrzeby gra on na dwóch pozycjach: przyjmującego i atakującego) i przede wszystkim pokazał, że zawsze można na niego liczyć nawet, jeśli gra tylko na "godności osobistej".
Grzegorz Kosok. Przebojem wdarł się do pierwszej szóstki. Dobre warunki fizyczne, dobra motoryka, coraz lepszy atak, solidny blok, ciekawa zagrywka. Będzie z niego pożytek dla reprezentacji.
Piotr Nowakowski. Od paru sezonów czekałem na jego przebudzenie. Warunki, motoryka i umiejętności predestynowały go do gry w pierwszej szóstce, ale jakoś ciągle nie mógł się do niej przebić. W końcu mu się udało i pokazał, że zasłużenie. Mamy dwóch solidnych, podobnych do siebie, perspektywicznych środkowych.
Marcin Możdzonek. Przegrał rywalizację z młodszymi, niższymi kolegami i zapewne zadecydowały o tym wspomniane wyżej motoryka oraz szybkość, przemawiające na korzyść Nowakowskiego i Kosoka. Wzrost to nie wszystko: na środku potrzebny jest też refleks i siła w ataku: tu akurat Możdzonek ma mnóstwo do roboty, jeśli chce mieć murowane miejsce w szóstce.
Paweł Woicki. Gdyby miał te 10 cm. więcej, to pewnie mógłby otwarcie rywalizować o miejsce w wyjściowej szóstce. Mimo to pokazał się z dobrej strony, spełnił swoją rolę i zadania taktyczne i, co najważniejsze, wie jakie jest jego miejsce w drużynie. To ogromnie ważne.
Krzysztof Ignaczak. Może najpierw trochę marudzenia: jego przyjęcie wciąż nie jest perfekcyjne. Ten element, kluczowy dla libero, sprawia, że pomimo nagrody indywidualnej nadal nie jest w najściślejszej czołówce najlepszych libero świata. Jednak przy tym, co wyprawiał w obronie, ręce same składają się do oklasków. Ignaczak, obok Kurka, to najważniejszy gracz tej drużyny i jego rola w naszym sukcesie jest nie do przecenienia.
Andrea Anastasi. Pierwszy turniej, pierwszy sukces. Osiągnięty w połowie przy "zielonym stoliku", ale wszelkie sprzyjanie nam w w początkowych fazach tegorocznej LŚ zrównoważone było przez braki kadrowe w naszej drużynie. Zaś dwa ostatnie mecze pokazały prawdziwe możliwości zespołu i umiejętności Anastasiego. Wielkie brawa i podziękowania dla włoskiego szkoleniowca.
Co dalej? Czy był to tylko jednorazowy sukces? Okaże się. Podstawową rzeczą do poprawy jest atak ze skrzydeł: sam Kurek, z okazjonalnie włączającymi się Bartmanem/Jaroszem/Gruszką to za mało. Ustabilizowanie formy jednego z tych ostatnich oraz wzmocnienie ataku na lewym skrzydle to podstawowa bolączka zespołu i trenera. Jest to dodatkowo ważne, gdyż pozwoli na bardziej kombinacyjną grę na rozegraniu. Drugim elementem jest zagrywka. Jak pokazały dwa ostatnie mecze, nawet my możemy ją w miarę ustabilizować, a jednocześnie utrzymać wysoki poziom jej trudności. Bez tego bowiem trudno oczekiwać najważniejszych sukcesów.
To są dwie kwestie, które wydają mi się kluczowe, by zrobić dalszy postęp. Oczywiście nie oznacza to, że nie należy poprawiać i doskonalić dziesiątek innych elementów, nawet drobiazgów. Jednak poprawa ataku oraz ustabilizowanie zagrywki powinny dać widoczny, jakościowy krok do przodu i przybliżyć naszą reprezentację do światowej czołówki do której wczoraj głośno zapukała.

piątek, 8 lipca 2011

Król Roger

Jak groch z kapustą, to groch z kapustą. Było już o medycynie, literaturze, sporcie, języku, czasopismach kobiecych dwa wieki temu, to pora na recenzję operową.
Byłem na "Królu Rogerze" Karola Szymanowskiego, w reżyserii Davida Pountneya w operze warszawskiej. Przedstawienie było zachwalane jako wydarzenie artystyczne i jako takie zostało połączone z przejęciem przez Polskę prezydencji w UE. Wybór w zasadzie trafny, bo "Król Roger" to jedna z najciekawszych polskich oper XX wieku, która - co warte uwagi - zajmuje się tematem przekraczającym granice państw i czasu. Tematem wielokulturowości. Polskość jej autorów, a jednocześnie uniwersalizm jej przekazu idealnie wpisuje się w ideę wspólnej Europy, w której Polska ma swoje ważne miejsce.
Tyle teorii, a właściwie podbudowy ideologicznej. Jak to wyszło w praktyce? W ostatnich latach "Król Roger" wystawiany był na scenach europejskich przynajmniej w trzech różnych wersjach reżyserskich. We Francji swoją wersję zaprezentował Warlikowski, w Polsce Treliński, natomiast Pountney zrealizował swoją wizję opery Szymanowskiego na potrzeby Festspiele w Bregencji, którego jest zresztą dyrektorem generalnym. Nagła popularność opery Szymanowskiego z librettem Iwaszkiewicza powinna tylko cieszyć, bo oznacza to, że szerokie kręgi melomanów przyzwyczajonych do Mozarta, Verdiego i Wagnera nagle odkrywają, że Polska nie jest pustynią na muzycznej mapie Europy, a twórczość Chopina (dla wielu na Zachodzie bardziej Francuza niż Polaka)  nie była tu odosobnioną oazą. Zapewne uniwersalność tematu "Króla Rogera" zachęca do wystawiania go na scenach europejskich w myśl założenia, że jego przekaz będzie bardziej czytelny dla niepolskich odbiorców niż "Halka" albo "Straszny Dwór". Tak na marginesie ostatnio widziałem w TV wywiad z Łukaszem Borowiczem, jednym z naszych najzdolniejszych dyrygentów młodego pokolenia, który opowiadał o autentycznym zachwycie nieznaną szerzej muzyką Moniuszki, z którym spotkał się dyrygując orkiestrami na zachodzie. Wróćmy jednak do "Króla Rogera".
Opera ta powstała na fali zachwytu Szymanowskiego południem Włoch, które kompozytor odwiedził. Ogromne wrażenie zrobiła na nim specyficzna mieszanka kultur, w której można było odnaleźć elementy antyczne, arabskie, bizantyjskie i normańskie. Ten tygiel kulturowy natchnął Szymanowskiego do stworzenia dzieła muzycznego, które w pewien sposób by to ilustrowało. Zamysł naprawdę ambitny: oddać muzycznie wrażenia wywołane architekturą i specyfiką miejsca. Do napisania libretta nakłonił swojego młodego kuzyna i zapewne przez pewien czas kochanka - Jarosława Iwaszkiewicza. Obrazom muzycznym została nadana zewnętrzna forma literacka, opowieść, która miała spajać wszystko w jedną całość. Powiedzmy szczerze - opowieść dość naciągana, trochę pretensjonalna, niejasna w swoim ostatecznym przekazie. Niektórzy odbiorą zapewne samą treść jako zbędny balast, który jest sztuczną ramą dla muzycznych fantazji Szymanowskiego. Nie chcę w to wnikać: "Król Roger" jest dziełem otwartym, bez prawdziwej konkluzji czy typowego zakończenia, pozostawiającym odbiorcy wolność odbioru i interpretacji.
I tu przechodzimy do sedna. Współczesne realizacje opery Szymanowskiego narzucają jednoznacznie odbiorcy wizję reżysera. Licentia artistica, powiedzą jedni. Być może. Ja jednak widzę to trochę inaczej. "Król Roger" jest mimo wszystko operą dość słabo znaną, wystawianą ani specjalnie często, ani specjalnie chętnie. Jest to także dzieło dość młode jak na standardy operowe, zaledwie osiemdziesięcioparoletnie. Gdzie mu do Mozarta, Rossiniego, Verdiego czy nawet Pucciniego, których opery królują niepodzielnie na scenach całego świata. Nie dziwią mnie zatem, ani nie oburzają próby modernizacji "Don Giovanniego", "Rigoletta" czy "Madame Butterfly" - w końcu ile można wystawiać w kółko te same realizacje? Melomani znają te dzieła na pamięć i aby zachęcić ich do ponownego odwiedzenia opery należy im zaoferować coś nowego, świeżego, zaskoczyć ich. Nie można jednak przykładać tej samej miary do klasyków czy nawet "pewniaków"  światowych scen operowych i do relatywnie słabo znanego Szymanowskiego. I to w sytuacji, gdy zarówno temat jak i treść są same w sobie dość hermetyczne, trudne w odbiorze. Kim był "Don Giovanni" wiedzą nie tylko bywalcy opery, kim był Roger II wiedzą nieliczni historycy, specjaliści od włoskiego średniowiecza.
W tej sytuacji uważam, że jest taktycznym błędem wystawianie reżyserskiej, uwspółcześnionej wersji "Króla Rogera" w sytuacji, gdy praktycznie nikt z widzów nie wie, jak ta opera wyglądała w zamyśle autorów. Komu będzie chciało przebijać się przez libretto? Jeśli nawet ktoś przeczyta streszczenie w programie, to wyciągnie z niego następujący wniosek: jakiś król wchodzi w konflikt z bliżej nieznanym pasterzem, który mu uwodzi żonę, a na końcu okazuje się Dionizosem. I co z tego wynika? Dokładnie nic! Jakże potrzebny, dla choćby szczątkowego zrozumienia "Króla Rogera" jest szerszy kontekst! Trzymanie się didaskaliów Iwaszkiewicza! Wprowadzenie okoliczności powstania dzieła! W przeciwnym razie odbiorca dostaje półtoragodzinną sekwencję muzyki i obrazów, z której wychodzi kompletnie zmieszany, nie wiedząc co naprawdę widział i co ma o tym wszystkim myśleć. Reżyser powinien myśleć nie tylko o sobie i realizacji własnych ambicji artystycznych, ale przede wszystkim o dziele i o jego odbiorcach.
Nie znaczy to, że przedstawienia Pountneya jest samo w sobie złe. Napisać coś takiego byłoby nieprawdą. Scenografia, jakkolwiek wierna didaskaliom Iwaszkiewicza tylko w 1/3, jest imponująca. Gra świateł robi ogromne wrażenie, podobnie jak sceny zbiorowe, którym Pountney umie nadać monumentalną elegancję. Problem pojawia się w scenach solowych, duetach i triach, które wyraźnie odstają na niekorzyść, trącąc niekiedy pretensjonalnością. Specyficzna koncepcja scenograficzna i iście gimnastyczne wymogi przed którymi stanęli wykonawcy okazały się zgubne dla Olgi Pasiecznik, wykonawczyni roli Roksany, która musiała śpiewać z proscenium z nogą w gipsie i o kulach. Zamysł wizualno-choreograficzny, choć imponujący, okazał się zatem ex post,  mówiąc kolokwialnie, przekombinowany.
Oddzielne zastrzeżenia mam do całego aktu trzeciego, który w zamyśle autorów, po ujawnieniu prawdziwej tożsamości Pasterza-Dionizosa, przekształca się w bachanalia. Wersji Pountneya bliżej raczej do rytualnej ofiary Azteków, z wszechobecną krwią oraz zupełnie niedionizyjskimi symbolami. Co bowiem robią odcięte głowy barana lub wołu na pochodzie boga, któremu poświęcony jest kozioł? Co mają radośnie pogańskie pijaństwo, śpiewy i tańce wspólnego z podcinaniem gardła Roksanie i znikaniem w rytualnym palenisku ofiarnym? Tu nie mamy już do czynienia z licencją arytstyczną, ale ze świadomym i - moim zdaniem nieuprawnionym - odejściem od treści i przekazu oryginalnego dzieła.
Powtórzę, sama realizacja była naprawdę ciekawa, miejscami wręcz olśniewająca. Cóż jednak z tego, jeśli miała ona niewiele wspólnego z oryginalną koncepcją "Króla Rogera"? Jaki jest tego sens? Z pewnością nie przybliży on widzom ani twórczości Szymanowskiego, ani nie sprawi, że zrozumieją, czy choćby spróbują zrozumieć przekaz samego dzieła. Z przykrością zatem muszę stwierdzić, że odbieram to przedstawienie jako niewypał, deformujący oryginalne dzieło oraz jego przekaz i oferujące wizualnie efektowną, ale w sumie pustą rozrywkę. Ale, czy aby na pewno rozrywkę? Jestem, niestety, przekonany, że przygniatająca większość widzów po prostu nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć, czego dowodem był wyjątkowo mizerny aplauz po zakończeniu spektaklu.

środa, 29 czerwca 2011

Serducho

Znowu będzie trochę o sporcie. Ale i o języku. Ostatnio - choć to może tylko moje subiektywne odczucie - zauważyłem, że w ustach naszych sportowców karierę robi słowo "serducho". "Włożył w coś serducho", albo "zostawił kawał serducha na boisku" można usłyszeć i wyczytać coraz częściej w różnych wywiadach. Niestety.
Mówię wyraźne NIE serduchowym użytkownikom! Nie podoba mi się to i kropka. Przeanalizujmy na chwilę, jak ten słownikowy potworek powstał. Teoretycznie do każdego (lub prawie każdego) rzeczownika można dorobić zdrobnienie i zgrubienie. "Piwo" -> "piwko/piweczko" / "piwsko". Oczywiście jest to tylko teoria: niektórych słów nie zdrabnia się, innych nie zgrubia. Czasem słowo podstawowe samo w sobie może mieć wydźwięk zgrubiający (przynajmniej w powszechnym odbiorze) jak w tym choćby przypadku: suka i suczka, gdzie neutralny rzeczownik "suka" jest odbierany jako mocniejszy czy brzydszy od zdrobnienia "suczka". Tyle krótkiego wstępu. Ad rem.
"Serducho". Słowo podstawowe to "serce", zdrobnienie to "serduszko", ale i "serdeńko" (w specyficznym użyciu, gdy słowem "serce ty moje" określamy nie organ anatomiczny, ale bliską nam osobę). Czemu jednak, u licha, tworzyć zgrubienie? Jaki jest tego cel? Że co, że niby serce nagle urosło, rozdęło się?
Brzmi ono na dodatek kuriozalnie, bo na pierwszy rzut oka stanowi, jakkolwiek by to absurdalnie nie brzmiało, zgrubienie zdrobnienia. Przecież nie mówimy serCucho, tylko serDucho. Czyli od słowa "serd-uszko" odcinamy zdrabniającą końcówkę i dodajemy zgrubiające "-ucho". Oczywiście to nie do końca tak, bo to D tak czy siak musi się tam pojawić (widać to choćby po słowie "serdeczny", też mającym wspólne źródło z rzeczownikiem "serce"). Niemniej jednak, słowo "serducho" brzmi w moich uszach po prostu okropnie, pretensjonalnie, a wręcz wulgarnie. Co niby złego jest w słowie "serce", żeby zamieniać je w wypowiedzi na tego potworka??? Wiadomo, że język ewoluuje i jest to rzecz całkiem normalna, ale, na litość boską, są zmiany na plus i są zmiany na minus. Czy naprawdę jestem jedynym, którego słowo "serducho" odrzuca? Czy inni nie widzą, jego brzydoty i bezsensowności???

poniedziałek, 20 czerwca 2011

REWOLWER I MELONIK

Dziś będzie o jednym z moich ulubionych seriali brytyjskich, znanym w Polsce jako Rewolwer i Melonik. The Avengers, bo taki tytuł nosi w oryginale, narodził się jako dość typowy serial sensacyjny, którego główny wątek dotyczył tragedii jaka dotknęła pewnego lekarza, a mianowicie morderstwa jego żony. Rozgoryczony Eskulap szuka gorączkowo zabójców, a pomaga mu w tym pewien tajemniczy agent z pewnej tajemniczej agencji. Jak możecie się domyślać, nie był to zbyt chwytny pomysł, nawet jak na początki lat sześćdziesiątych, kiedy produkcja telewizyjna była wciąż w powijakach i wszystko wydawało się widzowi atrakcyjne. Nie dziwne więc, że po roku producenci zostawili już tylko agenta, który rozwiązywał przeróżne zagadki i wkrótce dodali mu partnerkę. Ach, co to była za kobieta... Ubierała się w skóry i długie, czarne botki, jeździła na motorze i dosłownie miażdżyła złoczyńców chwytami dżudo. Do butów jeszcze wrócimy, na razie jednak poznajmy bliżej obie postacie.
John Steed, grany z szykiem przez Patricka MacNee jest tym tajnym agentem - ujmującym, inteligentnym, ale też bezwzględnym - z nieodłącznym parasolem w ręku i melonikiem na głowie. Jego partnerką zaś jest Kathy Gale (Honor Blackman), typowa kobieta wyzwolona. Jej buty z miejsca zostały ochrzczone mianem "kinky boots", co w wolnym tłumaczeniu oznacza "perwersyjne botki". Para ta, a zatem i serial, szybko zyskała ogromną popularność na Wyspach, trudno się zresztą temu dziwić. The Avengers byli mieszanką stereotypów starej, dobrej Anglii (Steed) i swingujacych lat sześćdziesiątych (Gale). Po dwóch sezonach Honor Blackman zrezygnowała z występowania w serialu i, niesiona na fali popularności, jaką zyskała, zagrała w Goldfingerze u boku Seana Connery'ego. W jednym z pierwszych odcinków kolejnego sezonu Steed znajduje wśród życzeń świątecznych także kartkę od Kathy Gale:
Mrs Gale. Oh, how nice of her to remember me. What can she be doing in Fort Knox? (Pani Gale. Jak to miło z jej strony, że o mnie pamiętała. Co ona może porabiać w Fort Knox?)
Widzowie musieli skręcać się ze śmiechu słysząc tak zabójczą aluzję. Szybko jednak zapomnieli o ślicznej Kathy, ponieważ jej miejsce zajęła wysoka, smukła i atrakcyjna Emma Peel (Diana Rigg), która podbiła serca widowni nie tylko w Wielkiej Brytanii. Serial w tym czasie emitowany już we Francji i Niemczech został  w końcu sprzedany do USA, gdzie odniósł niesamowity sukces, jak na obcą produkcję. Od sezonu 1967 The Avengers byli nagrywani w kolorze(wymóg widowni amerykańskiej) i, warto o tym wiedzieć, byli w owym czasie najbardziej kosztownym brytyjskim serialem. W epizodach obsadzani byli znani aktorzy tacy jak Christopher Lee, Charlotte Rampling, Peter Wyngarde, Peter Cushing, Brian Blessed czy Julian Glover; scenariusze pisali najlepsi ówcześni autorzy. Zresztą scenariuszom warto przyjrzeć się bliżej. The Avengers ukazywały widzom świat umowny, subtelnie odrealniony, wręcz surrealistyczny. Mimo, że trup ściele się gęsto prawie nie widać krwi. Nie przypominam sobie odcinka, w którym występowaliby przedstawiciele innej niż biała rasy. Chociaż nie, był jeden taki odcinek, w którym były wojskowy angielski, który przez długi czas stacjonował w Afryce, starał się stworzyć swój własny świat, przypominający czasy służby na Czarnym Lądzie, w sercu Anglii (później, prawdę mówiąc, był jeszcze następny). Nie można oczywiście posądzać twórców serialu o rasizm - po prostu takie było założenie, takie też były oczekiwania widzów. Wystarczy popatrzeć na sytuację w Stanach w tym samym okresie: poza paroma filmami z Sidneyem Poitier i Harrym Bellafonte, oraz serialem I Spy z Billem Cosby w jednej z głównych ról na ekranie nie było Murzynów.
Steed i Emma walczyli z reguły z morderczymi spiskami, szalonymi naukowcami, obcymi szpiegami czy nawet z kosmicznymi kuzynami rosiczek. Wiem, wiem - ktoś mógłby powiedzieć, że jest to absurdalne, jednak to właśnie w tym absurdzie tkwi urok tego serialu, serialu, który pozwalał ludziom oderwać się od codzienności i przeżyć wraz z ulubionymi bohaterami cudowną i niebezpieczną przygodę. Osobiście najbardziej lubię odcinki z szalonymi naukowcami i ich "dokonaniami": cybernautami (roboty), morderczymi deszczami, czy wreszcie kotami - zabójcami. Te ostatnie (odcinek The Hidden Tiger) wykorzystuje szalony miłośnik kotów, założyciel PURRR - "Philantropic Union for Rescue, Relief and Recuperation (of cats)". Ci z Was, którzy znają dobrze angielski zrozumieją grę słów, nieprzetłumaczalną - jak mi się wydaje - na język polski. Po długim namyślę proponuję nazwę MRUK (Miłośnicy i Ratownicy Udręczonych Kotów) – co wy na to?  Oczywiście PURRR to nie jedyna organizacja o dwuznacznej nazwie; wystarczy wspomnieć FOG (Friends Of Ghosts), SMOG (Scientific Measurment Of Ghosts), GONN (Guild of Noble Nannies) albo SNOB.
W 1968 roku Steed znowu zostaje sam, znudzona Diana Rigg odchodzi, aby zagrać w ... On Her Majesty's Secret Service u boku George'a Lazenby'ego. Jej miejsce zajęła młoda i ładna choć mało charyzmatyczna Linda Thorson. Aby zadowolić rozsmakowanych już w The Avengers widzów producenci dodali jeszcze jedną postać - Matkę (Mother), jeżdżącego na wózku inwalidzkim szefa Steeda. Pomysł chwycił, ale sam serial zaczynał przygasać; wkrótce więc sam Patrick MacNee zawiesił swój melonik na kołku.
W 1975 roku The Avengers powrócili jako The New Avengers. Steed (w tej roli z powrotem MacNee) dostał do pomocy dwójkę agentów: Absolutnie Bajeczną (ciekaw jestem czy chwyciliście aluzję) Joannę Lumley w roli eks-baletnicy Purdey oraz Garetha Hunta jako byłego majora SAS Mike'a Gambita. To oni z reguły biegali, skakali i bili się, podczas gdy rola Steeda ograniczała się do nadzorowania współpracowników oraz dyskretnej pomocy. Nie oznacza to, że wokół nich skupiała się akcja - MacNee nadal grał główne skrzypce ale pięćdziesięciosześcioletni aktor nie mógł już po prostu fizycznie podołać oczekiwaniom coraz bardziej wybrednej (pod względem układów walk i szybkości akcji) publiczności. Nie zapominajmy, że jesteśmy w połowie lat 70-ych; większość widzów zna filmy z Brucem Lee, Clintem Eastwoodem czy Charlesem Bronsonem. Kiedy dziś oglądamy układy walk w The Avengers z lat 60-ych ciśnie nam się na usta delikatny uśmieszek pobłażania. Tak więc Steed pozostawił bieganie i bijatyki swoim młodszym kolegom ale wciąż flirtował z kobietami, rzucał zgrabnymi żarcikami, a kiedy trzeba było w mniej lub bardziej niekonwencjonalny sposób pozbywał się przeciwników. Nagrano bodajże 26 odcinków tej nowej serii, która pod względem scenariuszy wykazuje właściwości równi pochyłej: pierwsze odcinki były świetne, następne dobre lub niezłe, jednak gdzieś koło 20 daje się zauważyć brak pomysłów na ciągnięcie tego wszystkiego dalej (choć jeden z odcinków kręconych w Kanadzie, dokąd przeniosła się produkcja serialu, dawał złudną namiastkę powrotu do dawnego, ekscentrycznego stylu z klasycznej epoki). Z tej serii najmilej wspominam oczywiście J.Lumley (notabene także zagrała w Bondzie, zresztą w tym samym co Diana Rigg; jest tam jedną z dziewcząt, które przebywają na terapii w klinice Blofelda), a także nową muzykę. W ogóle muzyce, która jest świetna, powinno się poświęcić więcej uwagi. Zrobię to być może przy innej okazji.
Na koniec jeszcze warto wspomnieć o dwóch rzeczach. Patrick MacNee poszedł w ślady swoich koleżanek z planu i też w końcu zagrał w "bondzie" (A View to a Kill). Nie można też zapominać o, co tu dużo mówić, słabym filmie z Ralphem Fiennesem w roli Steeda i Umą Thurman jako Emmą Peel (oraz Seanem Connerym w roli "Złego") - na Fiennesa, przy całej mojej sympatii dla McNee godzę się bez trudu, jednak Thurman to według mnie błąd w obsadzie. Notabene, w filmie tym wystapił też i Patrick MacNee - to on jest tym niewidzialnym szefem archiwów, z którym spotyka się Fiennes.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Portoryko

Dziś będzie lźej. O siatkówce. Nasi panowie wygrali dwukrotnie z Portoryko na wyjeździe w ramach Ligi Światowej. Mecze nie były wielkim widowiskiem: siatkarze z Karaibów okazali się zaskakująco mało wymagającym przeciwnikiem. Z kolei nasi chłopcy pokazali, że mają potencjał i ambicję: w końcu nie jest tak łatwo wygrać tak wyraźnie z przeciwnikiem ustępującym w każdym elemencie. W takiej sytuacji często włącza się taka podświadome współczucie dla drużyny po drugiej stronie siatki. Dodatkowo pojawia się poczucie, że nie trzeba się wysilać, wspinać na wyżyny możliwości i można sobie takim spacerowym tempem ograć przeciwnika. Nasza drużyna pokazała, że chce walczyć i wygrywać z każdym i za wszelką cenę.
Widać dużą pracę Anastasiego w bloku i w obronie: w tych dwóch elementach jesteśmy w czołówce LŚ. Ignaczak jest na razie najlepiej broniącym zawodnikiem, a w pierwszej dziesiątce najlepiej blokujących jest dwóch Polaków. Jest to szczególnie warte podkreślenia, bo w naszej grupie są zarówno aktualni mistrzowie olimpijscy - Amerykanie, jak i aktualni mistrzowie świata - Brazylijczycy. To w pojedynkach z nimi nasi siatkarze sobie pracowali na te wysokie pozycje w statystykach.
Problemem, coraz bardziej palącym, jest obsada ataku po przekątnej z rozgrywającym. Manewr z Bartmanem jest wciąż na etapie, na którym nie sposób oceniać, czy się udał, czy nie. Sam zawodnik przeplata zagrania dobre z tragicznymi. W pierwszej linii gra poprawnie, przechodząc do drugiej staje się już mniej obliczalny. Problem w tym, że ewidentnych błędów własnych w ataku nie kompensuje w dostatecznym stopniu - przynajmniej jak na razie - w innych elementach. Może zastanawiać zwłaszcza niemoc zawodnika w polu zagrywki, która przecież nie wynika z przestawienia go na inną pozycję. Miejsce Bartmana w drugiej setce najlepiej serwujących jest naprawdę poniżej oczekiwań i trzeba mieć nadzieję, że Anastasiemu uda się ustabilizować celownik naszego nowego atakującego: jestem przekonany, że przełoży się to także na jego większą regularność w ataku z drugiej linii.
No, ale dość już tego narzekania. Z tygodnia na tydzień widać postępy całego zespołu i to jest naprawdę budujące. Tak trzymać!
Na koniec jeszcze jeden drobiazg portorykański. Co prawda drużynę siatkarską mają przeciętną, ale ich salseros są absolutnie tip-top. Oto próbka:
http://www.youtube.com/watch?v=qxRejx9bVnQ
A zatem niech tak już pozostanie. Niech Portoryko nadal dostarcza naszym siatkarzem punktów w Lidze Światowej, a nam - świetną salsę.

piątek, 10 czerwca 2011

Jak dbać o zdrowie A.D 1640

Wszelkiego rodzaju poradniki medyczne (a czasami pseudomedyczne) święcą bezustannie triumfy na listach bestsellerów. Jak żyć dłużej, jak się zdrowo odżywiać, jak pozostać wiecznie młodym? Te wszystkie pytania nurtowały ludzkość od wieków. Oto przykład:
W 1640 roku w Krakowie ukazało się dziełko "Szkoła Salernitańska, to jest nauka doktorów salernitańskich o sposobie zachowania zdrowia dobrego... Trzeba tu wspomnieć, że Salerno w południowych Włoszech było już w średniowieczu znanym centrum kształcącym medyków, więc już sam tytuł bazuje na autorytecie słynnej szkoły lekarskiej. Autorem wierszowanego tłumaczenia jest Hieronim Olszowski. Czegóż się zatem dowiadujemy?
"Wiatrów choroby wnosi cztery zatrzymanie,
Kurcz, puchlinę, kolikę głowy zawracanie"
czyli następnym razem tłumiąc kurtuazyjnie "bąka" pamiętajcie, że możecie od tego dostać zawrotów głowy.
Ostatnie tragiczne żniwo bakterii E.coli przypomniało o jakże przecież oczywistej konieczności mycia rąk. Nie jest to wynalazek XX wieku; w "Szkole Salernitańskiej" znajdujemy również o tym passus. Dzisiejsi higieniści mogliby jednak mieć trochę do zarzucenia w kwestii konkretnego momentu wykonywania tej czynności:
"Umywanie po iadle rzeczyć sprawi dwoie,
Ochędostwo naprawi przytym oczy twoie.
Jeśli chcesz bydź, a zawsze iednostaynie zdrowy,
Antwas z wodą na ręce miey zawsze gotowy."
Czyli, jeśli chcemy dbać o oczy, należy myć ręce PO jedzeniu. Sam wzrok, jak się zdaje, mieli medycy salernitańscy w wielkiej estymie (w końcu nie darmo się mówi, że oczy są wizerunkiem duszy), bo parę stron dalej znajdujemy fragment o tym, co mu szkodzi.
"Łaźnia y wino mocne, wiatr, pieprz y gorczyca,
Czosnek, cybula, boby, luczek, soczewica.
Dym, płacz, ogień y częsta sprawa z białogłową,
Pracą y czem przytwardzszem zagrzmieniem nad głową.
Y subtelnym też nazbyt rzeczom przypatrzenie,
Proch a czuyność zmieniaią wzroku przyrodzenie".
Jeżeli zatem chcemy zachować ostrość wzroku, nie hasajmy nazbyt często z białogłowami, unikajmy ciężkiej pracy i nie przypatrujmy się rzeczom zbyt subtelnie. Na koniec jeszcze rada doktorów z Salerno na czerwiec:
"Sałatę gotuy, zmyślay Kredencerzu
rzeczy chłodzące, poday na talerzu.
Fundament zdrowem na ten czas wesele,
Nie zamyślaway o Doktorze wiele."
Nie zamyślając zatem wiele o doktorze lecę do kuchni gotować sałatę, a następnie ją schłodzę i podam na talerzu.

czwartek, 9 czerwca 2011

Arturo Pérez-Reverte

Ostatnio przeczytałem parę książek tego pana. Znany głównie jako autor serii o kapitanie Alatriste, napisał wcześniej kilka całkiem ciekawych pozycji. Wychodząc z założenia, że w tym, co robimy, musi być jakiś porządek, podszedłem do niego chronologicznie.
W 1986 został opublikowany "Huzar", dwa lata później "Fechtmistrz". Następnie w 1990 roku ukazała się "Szachownica Flamandzka", a w 1993 - "Klub Dumas". Ostatnią pozycją Péreza-Reverte, którą przeczytałem było "Terytorium Komanczów", który jednak nie jest powieścią sensu stricto. Nie porywałem się - przynajmniej na razie - na przygody kapitana Alatriste.
Analizując je zbiorczo - zostawiając na boku "Terytorium Komanczów" - te cztery pierwsze książki tworzą jakby pary. Pierwsze dwie są mniej rozbudowane, toczą się w XIX wieku, zaś z treści przebija zainteresowanie autora bronią białą i walką z jej użyciem. "Szachownica flamandzka" (notabene tytuł jest trochę nietrafnie przetłumaczony, gdyż występujące tam słowo "tabla", czyli deska, odnosi się zdecydowanie do obrazu, a nie do szachownicy) i "Klub Dumas" toczą się natomiast w wieku XX, walki i przemocy jest tam relatywnie niewiele, zaś wiodącą rolę w obu odgrywa zagadka z przeszłości, którą muszą rozwiązać ich bohaterowie. Te dwie ostatnie pozycje są też dużo bardziej skomplikowane, wręcz zagmatwane, a pewne technikalia, którymi autor raczy nas z dużą intensywnością, mogą - choć nie muszą - momentami wręcz nużyć.
"Terytorium Komanczów" natomiast, to dość luźny zbiór obrazów, na poły dokumentalny, na poły sfabularyzowany, z wojny w byłej Jugosławii, który ani stylem, ani kompozycją nie przypomina powieściowych pozycji autora.
Wrażenia? "Huzar" jest książką na kilka godzin i stanowi dość ciekawy obraz epoki napoleońskiej. Dość ciekawy z naszego, polskiego punktu widzenia. Epoki, którą wielu z nas świadomie lub podświadomie mitologizuje. Co ciekawe, nasz odbiór Napoleona jest niemal skrajnie różny od tego, jak postrzegały Korsykanina inne narody Europy i często zapominamy, że pod Somosierrą nasi ułani walczyli z ludźmi broniącymi zaciekle swojej wolności. Nie mogę się powstrzymać od wrażenia, że w naszej ówczesnej dewocji dla Cesarza jest ten sam pierwiastek, który pcha nas do bycia najbliższym sojusznikiem USA w Europie. Jednak nie o geopolityce miało być. Przynajmniej nie tym razem.
Pérez-Reverte umiejętnie unika prostego, ale jakże subiektywnego podziału na "dobrych" i "złych", przedstawiając przewrotnie (jak na Hiszpana) całą historię z punktu widzenia młodego Francuza. W centrum zainteresowania autora jest sama wojna i walka - temat znany mu, jak żaden inny. W końcu od ukończenia studiów był korespondentem wojennym i atmosferę oraz charakter konfliktów zbrojnych poznał aż nadto dobrze. Udaje też mu się uniknąć błędów stricte historycznych - jego powieść jest pisana z dużym znawstwem realiów epoki napoleońskiej. Ciekawostką dla nas może być umieszczenie w galerii postaci drugoplanowych polskiego oficera, Dąbrowskiego.
"Fechtmistrz" jest już powieścią bardziej rozbudowaną. Ponownie, akcja dzieje się w XIX wieku, ale w dużo bardziej egzotycznych dla nas realiach przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii. O epoce izabelińskiej w Polsce mało wiedzą absolwenci kierunków historycznych, a co dopiero inni. Mimo to pewne zjawiska polityczne i społeczne są na tyle uniwersalne, że nawet osadzone w zupełnie nieznanej nam rzeczywistości, nie są kompletnie niezrozumiałe. "Fechtmistrz" zapowiada też elementy, które znajdziemy w kolejnych powieściach autora: zamiłowanie do technikaliów, nieoczekiwane zwroty akcji i dużo bogatszą kompozycję. Książkę czyta się szybko i bez większych problemów można ją zacząć i skończyć w jedno popołudnie.
"La tabla de Flandes" (jak już wspominałem, mam zastrzeżenia co do polskiego tłumaczenia tytułu) jest bez wątpienia moją ulubioną pozycją ze wszystkich, które tu omawiam. Oczywiście to tylko moja subiektywna ocena. Jednowymiarowość głównej bohaterki świetnie rekompensują cudownie ekscentryczne postacie drugoplanowe. Intryga, a właściwie intrygi miejscami obiektywnie kuleją, ale sam pomysł ukrycia zagadki w obrazie, a następnie zabawa w kotka i myszkę pionkami szachowymi bardzo mi się spodobały. Należy docenić wysiłki autora w utrzymanie wysokiego poziomu merytorycznego powieści: Pérez-Reverte nie pisał ot tak, ale starał się nadać wszystkiemu więcej niż pozory prawdopodobieństwa. Zdaję sobie jednak sprawę, że osoba niezainteresowana choć odrobinę historią sztuki może się momentami strasznie wynudzić (sam nawet nie próbowałem zrozumieć pewnych fragmentów związanych z ruchami szachowymi, bo o szachach wiem jedynie tyle, że są).
"Klub Dumas". Im dalej w las, tym więcej drzew. Intryga, podobnie jak i we wcześniejszej powieści, ewidentnie idzie dwutorowo, zaś stopień skomplikowania akcji zaczyna osiągać poziom niebezpiecznie ekstremalny. Tu również nie sposób nie docenić ogromu pracy włożonego w trzymanie się opisywanych realiów. W końcu wcale nie tak prosto uczynić z siedemnastowiecznego starodruku niemego bohatera kilkusetstronicowej powieści. Mnie osobiście jednak, a naprawdę lubię siedemnastowieczne książki, "Klub Dumas" zaczął po pewnym czasie męczyć. Wielowątkowość i skomplikowanie akcji prawie wołało o rozwiązanie drastyczne, czyli deus ex machina, z którym poniekąd mamy tu do czynienia.
Zarówno "La tabla de Flandes" jak i "Klub Dumas" nie są książkami na jeden wieczór, wymagają więcej czasu i koncentracji. Być może na koniec pozostaje małe wrażenie niedosytu, ale na pewno nie ma poczucia straconego czasu.
"Terytorium Komanczów" - jak już wspominałem, jest to pozycja zupełnie inna od pozostałych powieści Péreza-Reverte. Właściwie nie ma co wiele o niej pisać - tę książkę po prostu warto przeczytać, zwłaszcza w kontekście niedawno odgrzebanej historii z Ratko Mladićem. Już sam fakt, że mówi o niedawnej (ostatniej tak wielkiej) wojnie w Europie i roli mediów sprawia, że właściwie każdy powinien po nią sięgnąć.
Na koniec jeszcze może jedna rzecz. Oprócz "Huzara" i "Terytorium Komanczów" pozostałe opisane tu książki Hiszpana doczekały się ekranizacji. "Fechtmistrz" (El maestro de esgrima) już parę lat po opublikowaniu doczekał się filmu na nim opartego, który nawet wygrał kilka poważnych hiszpańskich nagród.  Mnie osobiście nie przekonał, ale z przyzwoitości podaję na niego namiary:
http://www.imdb.com/title/tt0104788/
"La tabla de Flandes" doczekała się zmiażdżonej przez krytyków i fanów Péreza-Reverte ekranizacji dokonanej przez Anglików z Kate Beckinsale w roli Julii. Ja osobiście ubawiłem się oglądając go i - jakkolwiek bezwstydnie by to nie zabrzmiało - widoczna fascynacja reżysera ciałem młodziutkiej Beckinsale wyraźnie łagodzi negatywny odbiór filmu:
http://www.imdb.com/title/tt0111549/
Wreszcie "Klub Dumas". Po uprzednim okrojeniu, trafił w ręce Romana Polańskiego. "Dziewiąte wrota" obejrzałem przed przeczytaniem książki i spodobały mi się. Po przeczytaniu książki obejrzałem film raz jeszcze i mój jednostronnie pozytywny odbiór trochę się zmienił, ale nie zmienia to faktu, że jest to najlepsza (choć nie najbliższa książkowemu pierwowzorowi) ekranizacja powieści hiszpańskiego autora, jaką do tej pory widziałem. Przynajmniej spośród tych wymienionych wyżej:
http://www.imdb.com/title/tt0142688/

Cosmopolitan 150 lat temu

Miały być ciekawostki, będą ciekawostki. Wśród czasopism wydawanych w XIX wieku w Warszawie znajdujemy i "Bluszcz". Zawiodą się Ci, którzy szukać będą jakichś powiązań z truciznami, ogrodnictwem albo Bóg wie czym jeszcze. Otóż "Bluszcz" to: "pismo tygodniowe illustrowane dla kobiet" wychodzące od 1.X.1865 roku "z rycinami w numerze i z dodatkami rycin i opisów". Nad projektem czuwała "redaktorka znakomitej zdolności i pojmująca wybornie swój przedmiot".
Czasopismo składa się z trzech części. W pierwszej można było znaleźć artykuły o wychowaniu i "życiu rodzinnem". Tam też trafiały powieści i szkice, "poezye, komedye i obrazki dramatyczne" oraz przegląd literacki, teatralny i muzyczny. Druga część dotyczyła ubiorów i mody, zaś trzecia obejmowała "wiadomości z gospodarstwa i ekonomii domowej". Jak widać, czasopismo było kompletne, zadowalając zarówno bardziej wysublimowane, jak i te bardziej przyziemne potrzeby dziewiętnastowiecznych dam.
Oddajmy może, za "Biblioteką Warszawską" (1869, I), z której tu czerpałem garściami informacje i cytaty, głos redaktor naczelnej, która przybliży nam zamysł i ideę "Bluszczu".
"Pismo nasze za zakres działalności swojej obrało świat kobiecy. Świat to cichy i jakby w głąb społecznego obrazu wsunięty, ale rozległy jak cała połowa ludzkości. Zawiera w sobie ognisko domowe i kolebkę dziecinną, więc rodzinę. Rodzina to po wsze czasy, wieki i ludy, jakby wewnętrzny przybytek społeczeństwa; miejsce, gdzie obywatel [czyli mężczyzna - przyp. moje] bierze wytchnienie po pracy, a człowiek rośnie dla świata. Jej królową przez władztwo miłości jest kobieta: matka, żona, siostra, nauczycielka i taka nakoniec wszelka istota niewieścia, która przez pracę i miłość [kolejność zapewne nieprzypadkowa - przyp. moje] wiąże się z rodziną, stoi tam na prawdziwym naturalnym gruncie swoim: tam też szukamy jej i tam idziemy do niej, bo jej dzielnica to połowa ludzkości; w niej więc musi być połowa nadziei i niepokojów, połowa bólów i radości, połowa pracy ludzkiej. Te z natury człowiek i gruntującego się na niej porządku społecznego, na dział kobiecy przypadłe, trudy, pragnienia, rozkosze są przedmiotem pisma naszego. Tak współpracować z niemi i kierować je, aby kobieta niewychodząc poza prawdę moralnej istoty swojej, spełniała święcie a spełniała dobrze to co Bóg i ludzkość włożyli na nią: oto usiłowanie nasze. Dlatego też wszystkie zagadnienia niewieściego żywota, wszystkie te ciche a ważne kwestye moralności rodzinnej, które razem wzięte stanowią zacność i szczęście kobiety, znajdzie ona poruszone w piśmie naszem".
Wiemy już zatem, jak wyglądały "Cosmopolitan", "Vogue" czy inna "Gala" A.D. 1865. Ciekawe, czy sufrażystki czytały "Bluszcz"?

środa, 8 czerwca 2011

Cicer cum caule

Kupiłem sobie "Cicer cum caule" Juliana Tuwima. Warto. Książka jest to nietypowa, bo jest to tytułowy "groch z kapustą", czyli wrzucone do jednego worka różne ciekawostki bibliofilskie, cytaty, wierszyki, wiadomości i tym podobne drobiazgi, na które natykał się poeta. Jak chwilę się zastanowić, w sumie jest to zapowiedź dzisiejszej idei blogowania.
"Cicer cum caule" to lektura nie wymagająca czasu ani konsekwencji. Można ją czytać po 1-2 strony, wracać po kilka razy do co ciekawszych lub zabawniejszych fragmentów, odłożyć na półkę i wrócić do niej po roku. Z drugiej jednak strony, by docenić ogrom pracy, trafność doboru fragmentów i ogólną spostrzegawczość kompilatora (bo Tuwim jest w tym wypadku właśnie głównie kompilatorem) trzeba się trochę wysilić intelektualnie. Czytanie fragmentów pisanych 150-200 lat temu wymaga skupienia i nie zawsze łatwo się przebić przez ówczesną polszczyznę. Dodatkowo pewne kwestie nie są już tak zrozumiałe dla współczesnego czytelnika, który przeszedł zupełnie inną edukację. Ilu z nas bowiem uśmiechnie się pod nosem widząc zapis katalogowy Flak H. "Carmina"? A przecież Tuwim wybrał ten fragment właśnie dlatego, że taki, a nie inny sposób zapisu imienia rzymskiego poety Horacego musiał wzbudził jego rozbawienie. "Cicer cum caule" jest nie tylko zbiorkiem zabawnych ciekawostek, ale i w pewien sposób pobudzającą intelektualnie grą z czytelnikiem.
Tenże "Cicer cum caule" podrzucił mi pomysł na to, co zamieszczać na blogu. Internet to niezmierzone bogactwo informacji i tekstów. To, co Tuwim wyszukiwał pracowicie przesiadując w bibliotekach i wertując stare druki i rękopisy obecnie znajduje się w zasięgu paru kliknięć myszką. Google Books, Europeana czy Federacja Bibliotek Cyfrowych dają nam dostęp do rosnącej ilości tekstów. Tekstów, powiedzmy sobie jasno, zapomnianych. Co więcej, nic nie wskazuje na to, żeby taki stan rzeczy miał się zmienić, to znaczy, żeby owe zapomniane teksty nagle powróciły do łask czytelników. Zbyt wiele jest innych, bardziej atrakcyjnych (przynajmniej dla niektórych) rzeczy w internecie, by grzebać w jakichś starych książkach. Tak się jednak składa, że mi się to zdarza i jeśli znajdę coś ciekawego, postaram się wrzucić. Jako ciekawostkę, ale i jako zachętę.

Na dzień dobry...

Blog... Modna rzecz... podobno....
Może zatem pora i na mnie? Skoro wszyscy są w internecie, szukają, czytają to czemu nie mieliby szukać i czytać tego, co napiszę? Spróbujmy.
O czym będzie? Zakładając, że się nie znudzę, trochę o wszystkim. Zainteresowania mam szerokie: od bardzo przyziemnych do bardzo wysublimowanych. A przynajmniej tak mi się wydaje. Chwilowo nie będę się wyprowadzał z błędu i liczę na to, że zostanie mi to łaskawie i pobłażliwie darowane. W końcu dopiero zaczynam, a początkującym należy się jakiś kredyt zaufania i tolerancji dla błędów. Z czasem pewnie się okaże, na czym skupię uwagę. Pozostawiam to losowi. Na razie uczę się tego nowego medium, muszę zobaczyć "jak to się je".
Naturalne jest pytanie skąd taki tytuł? Już odpowiadam. Liczę na to, że pisząc, uda mi się potraktować z odrobiną dystansu tematy, które poruszę. Wierzę, że taki dystans, zarówno do poruszanej tematyki jak i do samego siebie, jest konieczny. Liczę też na to, że również moi czytelnicy będę traktowali moje wpisy z odrobiną dystansu.
Witam zatem oficjalnie na moim blogu i liczę na to, że przynajmniej część z czytających znajdzie tu coś dla siebie. Życzę tego Wam i sobie.