czwartek, 25 sierpnia 2011

O obyczajach konsumenckich nad Wisłą

Wszystkiemu winien komunizm. Tak się zwykło kwitować wszelkie problemy czy negatywne zjawiska, z którymi musimy się dziś borykać. Brak poszanowania innych osób i ich własności: winny komunizm. Brak odpowiedzialności za państwo: winny komunizm. Brak kultury: winny komunizm. I tak praktycznie w nieskończoność. Lata 1945-89 wyczyściły nasze społeczeństwo z wszelkich cech cywilizacji zachodniej starając się wpasować nas w mentalność społeczeństwa socjalistycznego w wersji radzieckiej.
Braki towarowe, możliwość zakupy dóbr "luksusowych" (jak szynka eksportowa Krakusa w puszce) jedynie za dewizy, słaba, czy wręcz żadna dostępność produktów zza żelaznej kurtyny i tym podobne dewiacje rynkowe z kolei winne są naszej nieumiejętności szacowania właściwej wartości tego, co kupujemy. I tak kawa, wino czy oliwa kosztują u nas przynajmniej dwa - a często i więcej - razy tyle, co w bogatszych od nas krajach unijnych (Niemcy, Francja, Włochy czy Hiszpania). Litr produkowanej masowo oliwy Extra Virgin, butelka "codziennego" wina niezłej jakości czy opakowanie dobrej kawy: to wszystko kosztuje tam w granicach 3 Euro. Polski konsument natomiast musi płacić nierzadko powyżej 20 czy 25 PLN. Dlaczego? Koszty transportu, dystrybucji, podatki i związane z tym wszystkim opłaty nie przekonują mnie. Do Niemiec też przecież ktoś musi dowieźć hiszpańską oliwę, a wino sycylijskie, by dostać się do Triestu podróżuje tyle samo, co wino z Friuli do Krakowa.
Ja to widzę inaczej. Po prostu Polak, jak to Polak, daje sobie wmówić, że droższe jest lepsze. Że te towary są naprawdę tyle warte i że pijąc kawę za dwadzieścia parę złotych za paczkę, albo smażąc na oliwie za trzydzieści kilka złoty za litr obcuje z luksusem. Dla mnie to wyraz skrajnej naiwności i, co tu dużo mówić, nieobycia. Kto miał okazję pojeździć trochę po świecie wie, że to wszystko nie jest tyle warte. I nie jest to wcale wina komunizmu, który utrzymując nas przez pół wieku w gospodarczym zawieszeniu odcisnął swoje piętno na mentalności i ocenach Polaków. Oto dowód:
"Opowiadano mi, że niedawno pewien Włoch nie sprzedałby na sejmie piotrowskim wina, jeśliby nie wyznaczył za nie dwukrotnie większej ceny. Kiedy więc powrócił do Krakowa, rzekł: Nie sądziłem, że Polakom bardziej smakuje droższe, nie zaś lepsze wino. I miał rację: w rzeczy samej bowiem ci, którzy bez zastanowienia marnotrawią swój majątek, ochotnie zabierają się do zakupów nie tam, gdzie ceny są uczciwe, ale tak, gdzie wysokie"
Ktoś zgadnie, kiedy ów cytat był pisany? Wątpię, choć "sejm piotrowski" już powinien co lepiej znającego historię czytelnika odesłać całe wieki wstecz. Dokładnie do 1597 roku, kiedy to Krzysztof Warszewicki, bardzo ciekawa postać i jeden z czołowych intelektualistów schyłku polskiego renesansu napisał "O najlepszym stanie wolności", w którym - w formie dialogu pomiędzy wybitnymi przedstawicielami odrodzeniowego życia umysłowego Polski - przedstawił problemy RON oraz zaproponował na nie remedia. A nawet jeszcze dalej, bo akcja dzieła Warszewickiego toczy się na początku lat 60-ych XVI wieku. Niby 550 lat różnicy, a przecież to wypisz wymaluj sytuacja dzisiejsza: A.D. 2011. I - choć to zarazem wygodne i modne - nie ma co winić lat komunizmu za nasze odwieczne przywary narodowe.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Ogrody wilanowskie

Byłem dziś w Wilanowie. Ciekaw efektów wielomiesięcznej, a właściwie wieloletniej rewitalizacji ogrodów Pałacu i korzystając z dość dobrej pogody wybrałem się na podmiejską wycieczkę. Wycieczkę, którą warto było zrobić, ale i która pozostawiła po sobie mały niedosyt. Zwiedzający dopisali, co chyba nie może dziwić w sytuacji gdy od początku lata 5 dni w tygodni pada, a nawet leje. Każdy promyk słońca, zwłaszcza w weekend staje się wówczas na wagę złota.
Rewitalizacja ogrodów kosztowała miliony i w dużej części została pokryta z funduszy europejskich. Efekt ogólny nie jest zły: podobały mi się bukszpanowe wzory przeplatane mozaikami białego i ceglastego żwirku oraz ciekawie przycięte drzewka. Niestety, pozytywny efekt na wejściu psują kombinacje kwiatowe, na które natykamy się nieco później. Nie wiem, kto wpadł na ów "genialny" pomysł, by elegancki ogród w stylu francuskim wzbogacić rodzimą, polną mieszanką wielobarwnych kwiateczków, z których każdy ma inną wysokość i objętość. Wygląda to, jak nie przymierzając, pomysł jakiegoś gospodarza domu, powiedzmy pana Miecia Nowaka, który radośnie stwierdził, że zasadzi sobie na jedynym klombiku pod blokiem wszystko, co mu się nawinie pod rękę. A że kolory się gryzą? Nie szkodzi! Każdy kwiatek rośnie do innej wysokości i w inną stronę? A co tam! Byle by było dużo, kolorowo i swojsko, jak na spódnicy tancerki "Mazowsza". Coś jakby "horror vacui" tylko w wersji działkowiczów z lat 60-ych. Psuje to niemiłosiernie ciekawy projekt i sprawia wrażenie totalnego bezguścia.
Wydaje mi się także, że segment ogrodu różanego mógłby zostać dużo lepiej zagospodarowany. W swoim życiu widziałem raptem tylko dwa rozaria: madryckie i rzymskie, ale mogłyby one być wzorem dla naszych architektów krajobrazu, jak w ciekawy i efektowny sposób stworzyć ogród różany. Wreszcie trzeci zarzut, choć jak na razie jest on jedynie hipotetyczny, to moje niewytłumaczalne przekonanie, że za dwa, góra trzy lata, ogród będzie wymagał jeśli nie remontu, to przynajmniej lokalnych prac naprawczych. Elementy kamienne stwarzają wrażenie kruchych i źle zmontowanych i moim zdaniem jest naprawdę jedynie kwestią czasu, kiedy zaczną się pojawiać usterki.
Czy mimo to warto się udać do ogrodów wilanowskich? Warto, ale najlepiej w czwartek, gdy wstęp do ogrodów jest darmowy. ;)

poniedziałek, 25 lipca 2011

GW i RP

Chciałem uniknąć polityki w tym blogu. Nie, żebym się nią nie interesował. Jak chyba każdy, a przynajmniej większość, mam swoje przekonania i preferencje polityczne, którym daję wyraz w wyborach, ewentualnie w rozmowach z najbliższymi mi osobami. Nie uważam za stosowne szafować moimi opiniami na prawo i lewo. Teraz zresztą też tak nie będzie.
Zamiast pisać o swoich sympatiach, podzielę się pewną obserwacją. Otóż zaczyna mnie naprawdę męczyć to, co robią dwie największe i najważniejsze gazety w kraju. Nie na poziomie informacyjnym, bo tu wiele zarzucić im nie można. Starają się trzymać poziom, choć niektóre artykuły chwilami sprawiają wrażenie pisanych albo na kolanie, albo przez osoby nie mające bladego pojęcia o temacie. Ale to normalne. W końcu, wracając do polityki, nasi posłowie, senatorowie, ministrowie czy nawet radni to przecież eksperci od wszystkiego. Przykład idzie z góry.
To, co naprawdę mnie niepokoi, to działy komentarzy i felietonów. Być może to tylko moje odczucie, ale działy te coraz bardziej zdominowane są przez wzajemne okładanie się pięściami. Przykładów jest aż nadto, więc ograniczę się do pokazania reguły. Pan z RP obsmarowuje pana z GW, że ten obsmarowuje innego pana z RP, że tamten napisał... i tak to idzie dalej. Rozumiem, że każdy ma swoje poglądy, ale sposób ich prezentacji w tych działach już od dawna przestał mi się podobać, a zaczyna mnie wręcz mierzić. Oczywiście zaraz znajdzie się ktoś, kto zapyta: po co to czytam? Po co się męczyć? Otóż - niestety - jeśli ktoś chce być na bieżąco, musi czytać gazety. Żeby się "nie męczyć" musiałbym przestać czytać gazety, a tego jednak nie chciałbym robić.
Do felietonów przeniosły się język oraz retoryka kłótni. Widzimy to w polityce, widzimy to w dziennikarstwie, ale jeszcze dobitniej - i szczerze mówiąc, to mnie dodatkowo przeraża - w komentarzach internetowych. Anonimowa wolność wypowiedzi i relatywna bezkarność, którą oferuje internet pozwala dać upust najbardziej nawet prymitywnym emocjom. Nikt w rozmowie na ulicy, na bazarze czy w autobusie nie pozwoliłby sobie nawet na ułamek takiego stylu i dosadności w prezentowaniu swoich poglądów drugiej osobie. Jednak w internecie nagle wszystkie hamulce puszczają. Można pisać co się chce, bez żadnej odpowiedzialności, zakrzyczeć, wyzwać lub zignorować osoby o odmiennych poglądach. Tu człowiek jest silny i bezkarny.
Wydawałoby się, że komentarze pod artykułami prasowymi zamieszczają inteligentni ludzie. Osoby ciekawe świata, informacji, ciekawe opinii innych ludzi. Gdy się jednak czyta te komentarze, wniosek jest dokładnie odwrotny. Zaś autorzy felietonów czy komentarzy wydają się nie tylko nie reagować, ale wręcz cieszyć się z takiego stanu rzeczy. W końcu mają swoją hordę zwolenników, walczących słowem wyznawców, gotowych obrzucić błotem i krzesłami wszystkich adwersarzy. Ci adwersarze też zresztą są potrzebni, nawet bardzo, bo stanowią w gruncie rzeczy rację bytu felietonistów i ich kółek wzajemnej adoracji. A że przepychanki na słowa dawno już osiągnęły poziom rynsztoka? Co z tego. To nawet lepiej. Na tym tle nawet najbardziej agresywne i bezsensowne felietony będą wyglądały nobliwie.
Ponoć zarówno GW jak i RP to media "opiniotwórcze". Niestety, z roli tej wywiązują się jak małpa, której dano do ręki brzytwę i kazano się ogolić. Zamiast tonować nastroje, dążyć do rzetelnej, merytorycznej, spokojnej i kulturalnej dyskusji, jedynie zaogniają sytuację. Ja wiem, że kontrowersyjni dziennikarze lepiej się sprzedają. Tylko w takim razie zrezygnujcie, drogie gazety, z miana poniekąd misyjnych mediów opiniotwórczych i otwarcie przyznajcie, że zależy wam jedynie na walce o rynek z tabloidami. Chyba, że swoją misję naprawdę pojmujecie jako wyhodowanie sobie gron wiernych wyznawców, gotowych pójść za waszymi felietonistami do piekła, a nawet dalej, z "kurwą" na ustach i pałką w ręku.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Liga Światowa 2011

Nie mogło być inaczej. O historycznym triumfie Polaków coś przecież trzeba napisać.
Występ naszej drużyny w tegorocznej Lidze Światowej widzę przez perspektywę 4 różnych wydarzeń-momentów. Pierwszy to faza grupowa. Dostaliśmy naprawdę mocnych przeciwników: Brazylię i USA, z którymi udało nam się momentami powalczyć. Amerykanów dwukrotnie ograliśmy, Brazylijczyków na ich terenie zmusiliśmy do dużego wysiłku. Zespół miał z kim grać, od kogo się uczyć. Awansu jednak nie wywalczyliśmy na boisku.
Drugi moment to Final Eight w Gdańsku. Tym razem dostaliśmy grupę "lightową". Gospodarzom ponoć idzie się na rękę, co zresztą świetnie widać we wszelkich imprezach robionych w Japonii, gdzie wszystko jest ewidentnie ustawiane pod Japończyków. Ograliśmy Bułgarię, która wyraźnie nie była w optymalnej formie (my zresztą wtedy też nie byliśmy) i dostaliśmy baty od Włochów, dla których - jak się miało okazać - było to jednak jedyne zwycięstwo w całym turnieju finałowym. Grając o wszystko z Argentyną ograliśmy ich i wcale nie uważam, że gracze Webera się nam podłożyli. Owszem, nie mieli presji, żeby wygrać, ale przecież w niedzielę pod presją zagrali dużo gorzej. Zatem to wymęczone piątkowe zwycięstwo było jak najbardziej zasłużone. Na tym etapie skończyła się "pomoc zewnętrzna", która po pierwsze umożliwiła nam grę o najwyższą stawkę, a po drugie, dzięki układowi grup, ułatwiła nam wejście do ścisłego finału. Od tego momentu byliśmy już jednak zdani tylko na siebie.
Trzeci moment to mecz półfinałowy z Rosją. Choć nasi wschodni sąsiedzi wygrali, pokazaliśmy, że chwilami nie tylko dotrzymujemy im kroku, ale gramy lepiej od nich. Na zagrywce zagraliśmy jak nie my, odważnie, konsekwentnie i - o dziwo! - skutecznie. Przegraliśmy atakiem, ale o tym będzie jeszcze miejsce napisać coś więcej. Ten mecz, zagrany otwarcie i odważnie, okazał się kluczem do niedzielnego zwycięstwa.
Czwarty moment to "finał pocieszenia", ponownie z Argentyną. Nasi rywale rozegrali równie dobry i wyrównany pojedynek z Brazylią w sobotę, ale chyba to spotkanie kosztowało ich więcej spokoju. Nasi chłopcy wyszli w niedzielę pogodni, z wielką wolą walki i, przede wszystkim, zwycięstwa. Argentyńczycy chyba albo nie do końca uwierzyli w swoje możliwości, albo przestraszyli się potencjalnego sukcesu, bo pozwolili się zdominować. To był nasz najlepszy mecz w turnieju i zasłużenie, własnymi siłami, wywalczyliśmy brązowy medal.
Oceny indywidualne:
Zbigniew Bartman. Jego kontuzja pod koniec pierwszego meczu z Bułgarią wprowadziła sporo zamieszania zarówno w samym spotkaniu, jak i w taktyce na kolejne mecze. Sądząc jednak po osiągniętym wyniku, nie była aż tak wielkim osłabieniem. Nie sądzę, żeby ze zdrowym Bartmanem na ataku udało się poprawić obecny rezultat. Wciąż na 100% nie wiemy, czy eksperyment Anastasiego można uznać za sukces, czy też nie.
Łukasz Żygadło. Pokazał, że może prowadzić grę w meczach o najwyższą stawkę. Przede wszystkim gra bardzo poprawnie, z małą ilością błędów, choć jego grze daleko do optycznej wirtuozerii De Cecco czy rozgrywających brazylijskich. Co ważne, utrzymał stały, wysoki poziom, zagrał też dobrze w bloku i obronie. Ci, którzy oceniają go ostrzej, powinni przede wszystkim pamiętać, że nawet najlepsza technicznie i taktycznie wystawa nic nie da, jeśli atakujący nie zdobędzie punktu. A z tym mieliśmy największy problem.
Bartosz Kurek. Bez wątpienia nr 1 tej reprezentacji. W ataku nie do przecenienia, skuteczny na bloku i na zagrywce. Nie okazał się też "dziurą" na przyjęciu i na obronie, czego niektórzy się obawiali. Gracz wciąż młody, perspektywiczny i przy właściwym prowadzeniu może stać się jednym z czołowych przyjmujących świata. Gdy jest w formie prawdopodobnie najlepszy gracz na swojej pozycji w Polsce.
Michał Ruciak. Człowiek od szarej roboty. Jego zadania były jasne: jak najlepiej przyjąć i zaserwować. Z obu wywiązał się więcej niż dobrze. W ataku jednak najzwyczajniej w świecie nie istniał i to był zasadniczy problem naszej reprezentacji. Nie mamy szans na wejście do światowej czołówki bez drugiego przyjmującego, o podobnych do Ruciaka umiejętnościach w polu zagrywki, przyjęciu i obronie, ale o dużo lepszej skuteczności w ataku.
Michał Kubiak. Alternatywa dla Ruciaka. W ataku prezentował się dużo lepiej od swojego imiennika, jednak Anastasi zdecydował, że mimo to będzie zawodnikiem wchodzącym z ławki, stawiając na ogranie i stabilną formę jego starszego kolegi. Ogólnie pozostawił po sobie bardzo pozytywne wrażenie i podejrzewam, że będzie stopniowo odgrywał coraz ważniejszą rolę w naszej reprezentacji. Kosztem Michała Bąkiewicza, dla którego prawdopodobnie przygoda z reprezentacją weszła w schyłkowy moment.
Jakub Jarosz. Niestałość. To chyba jego główna przypadłość. Brak spokoju, brak pewności siebie: to wszystko wpływało bardzo negatywnie na jego grę przez prawie całą LŚ. Prawie, bo w meczu finałowym zagrał tak, jak się tego oczekuje od atakującego. Pewnie i skutecznie. Jego wkład w ostateczny sukces nad Argentyną jest niezaprzeczalny. Mam nadzieję, że w Latinie pod okiem trenera Prandiego nie tylko pokaże swój potencjał, ale też rozwinie się technicznie i mentalnie.
Piotr Gruszka. Niecałe 10 lat temu napisałem w tekście dla pewnego portalu sportowego, że marnuje swój talent graniem w drugiej lidze włoskiej i lidze francuskiej. Przez długie lata wydawało się, że miałem rację, jednak w 2009 roku Piotr Gruszka udowodnił mi, że się myliłem. Pokazał mi, że byłem niecierpliwy, bo na dłuższą metę jego wybory przyniosły skutek: Mistrzostwo Europy dla zespołu, a dla niego indywidualnie tytuł MVP. Cóż dodać? Choć ewidentnie nie był on w Gdańsku w formie, pomógł drużynie. Wniósł ogromny spokój, umiejętności w obronie (nie zapominajmy, że w zależności od potrzeby gra on na dwóch pozycjach: przyjmującego i atakującego) i przede wszystkim pokazał, że zawsze można na niego liczyć nawet, jeśli gra tylko na "godności osobistej".
Grzegorz Kosok. Przebojem wdarł się do pierwszej szóstki. Dobre warunki fizyczne, dobra motoryka, coraz lepszy atak, solidny blok, ciekawa zagrywka. Będzie z niego pożytek dla reprezentacji.
Piotr Nowakowski. Od paru sezonów czekałem na jego przebudzenie. Warunki, motoryka i umiejętności predestynowały go do gry w pierwszej szóstce, ale jakoś ciągle nie mógł się do niej przebić. W końcu mu się udało i pokazał, że zasłużenie. Mamy dwóch solidnych, podobnych do siebie, perspektywicznych środkowych.
Marcin Możdzonek. Przegrał rywalizację z młodszymi, niższymi kolegami i zapewne zadecydowały o tym wspomniane wyżej motoryka oraz szybkość, przemawiające na korzyść Nowakowskiego i Kosoka. Wzrost to nie wszystko: na środku potrzebny jest też refleks i siła w ataku: tu akurat Możdzonek ma mnóstwo do roboty, jeśli chce mieć murowane miejsce w szóstce.
Paweł Woicki. Gdyby miał te 10 cm. więcej, to pewnie mógłby otwarcie rywalizować o miejsce w wyjściowej szóstce. Mimo to pokazał się z dobrej strony, spełnił swoją rolę i zadania taktyczne i, co najważniejsze, wie jakie jest jego miejsce w drużynie. To ogromnie ważne.
Krzysztof Ignaczak. Może najpierw trochę marudzenia: jego przyjęcie wciąż nie jest perfekcyjne. Ten element, kluczowy dla libero, sprawia, że pomimo nagrody indywidualnej nadal nie jest w najściślejszej czołówce najlepszych libero świata. Jednak przy tym, co wyprawiał w obronie, ręce same składają się do oklasków. Ignaczak, obok Kurka, to najważniejszy gracz tej drużyny i jego rola w naszym sukcesie jest nie do przecenienia.
Andrea Anastasi. Pierwszy turniej, pierwszy sukces. Osiągnięty w połowie przy "zielonym stoliku", ale wszelkie sprzyjanie nam w w początkowych fazach tegorocznej LŚ zrównoważone było przez braki kadrowe w naszej drużynie. Zaś dwa ostatnie mecze pokazały prawdziwe możliwości zespołu i umiejętności Anastasiego. Wielkie brawa i podziękowania dla włoskiego szkoleniowca.
Co dalej? Czy był to tylko jednorazowy sukces? Okaże się. Podstawową rzeczą do poprawy jest atak ze skrzydeł: sam Kurek, z okazjonalnie włączającymi się Bartmanem/Jaroszem/Gruszką to za mało. Ustabilizowanie formy jednego z tych ostatnich oraz wzmocnienie ataku na lewym skrzydle to podstawowa bolączka zespołu i trenera. Jest to dodatkowo ważne, gdyż pozwoli na bardziej kombinacyjną grę na rozegraniu. Drugim elementem jest zagrywka. Jak pokazały dwa ostatnie mecze, nawet my możemy ją w miarę ustabilizować, a jednocześnie utrzymać wysoki poziom jej trudności. Bez tego bowiem trudno oczekiwać najważniejszych sukcesów.
To są dwie kwestie, które wydają mi się kluczowe, by zrobić dalszy postęp. Oczywiście nie oznacza to, że nie należy poprawiać i doskonalić dziesiątek innych elementów, nawet drobiazgów. Jednak poprawa ataku oraz ustabilizowanie zagrywki powinny dać widoczny, jakościowy krok do przodu i przybliżyć naszą reprezentację do światowej czołówki do której wczoraj głośno zapukała.

piątek, 8 lipca 2011

Król Roger

Jak groch z kapustą, to groch z kapustą. Było już o medycynie, literaturze, sporcie, języku, czasopismach kobiecych dwa wieki temu, to pora na recenzję operową.
Byłem na "Królu Rogerze" Karola Szymanowskiego, w reżyserii Davida Pountneya w operze warszawskiej. Przedstawienie było zachwalane jako wydarzenie artystyczne i jako takie zostało połączone z przejęciem przez Polskę prezydencji w UE. Wybór w zasadzie trafny, bo "Król Roger" to jedna z najciekawszych polskich oper XX wieku, która - co warte uwagi - zajmuje się tematem przekraczającym granice państw i czasu. Tematem wielokulturowości. Polskość jej autorów, a jednocześnie uniwersalizm jej przekazu idealnie wpisuje się w ideę wspólnej Europy, w której Polska ma swoje ważne miejsce.
Tyle teorii, a właściwie podbudowy ideologicznej. Jak to wyszło w praktyce? W ostatnich latach "Król Roger" wystawiany był na scenach europejskich przynajmniej w trzech różnych wersjach reżyserskich. We Francji swoją wersję zaprezentował Warlikowski, w Polsce Treliński, natomiast Pountney zrealizował swoją wizję opery Szymanowskiego na potrzeby Festspiele w Bregencji, którego jest zresztą dyrektorem generalnym. Nagła popularność opery Szymanowskiego z librettem Iwaszkiewicza powinna tylko cieszyć, bo oznacza to, że szerokie kręgi melomanów przyzwyczajonych do Mozarta, Verdiego i Wagnera nagle odkrywają, że Polska nie jest pustynią na muzycznej mapie Europy, a twórczość Chopina (dla wielu na Zachodzie bardziej Francuza niż Polaka)  nie była tu odosobnioną oazą. Zapewne uniwersalność tematu "Króla Rogera" zachęca do wystawiania go na scenach europejskich w myśl założenia, że jego przekaz będzie bardziej czytelny dla niepolskich odbiorców niż "Halka" albo "Straszny Dwór". Tak na marginesie ostatnio widziałem w TV wywiad z Łukaszem Borowiczem, jednym z naszych najzdolniejszych dyrygentów młodego pokolenia, który opowiadał o autentycznym zachwycie nieznaną szerzej muzyką Moniuszki, z którym spotkał się dyrygując orkiestrami na zachodzie. Wróćmy jednak do "Króla Rogera".
Opera ta powstała na fali zachwytu Szymanowskiego południem Włoch, które kompozytor odwiedził. Ogromne wrażenie zrobiła na nim specyficzna mieszanka kultur, w której można było odnaleźć elementy antyczne, arabskie, bizantyjskie i normańskie. Ten tygiel kulturowy natchnął Szymanowskiego do stworzenia dzieła muzycznego, które w pewien sposób by to ilustrowało. Zamysł naprawdę ambitny: oddać muzycznie wrażenia wywołane architekturą i specyfiką miejsca. Do napisania libretta nakłonił swojego młodego kuzyna i zapewne przez pewien czas kochanka - Jarosława Iwaszkiewicza. Obrazom muzycznym została nadana zewnętrzna forma literacka, opowieść, która miała spajać wszystko w jedną całość. Powiedzmy szczerze - opowieść dość naciągana, trochę pretensjonalna, niejasna w swoim ostatecznym przekazie. Niektórzy odbiorą zapewne samą treść jako zbędny balast, który jest sztuczną ramą dla muzycznych fantazji Szymanowskiego. Nie chcę w to wnikać: "Król Roger" jest dziełem otwartym, bez prawdziwej konkluzji czy typowego zakończenia, pozostawiającym odbiorcy wolność odbioru i interpretacji.
I tu przechodzimy do sedna. Współczesne realizacje opery Szymanowskiego narzucają jednoznacznie odbiorcy wizję reżysera. Licentia artistica, powiedzą jedni. Być może. Ja jednak widzę to trochę inaczej. "Król Roger" jest mimo wszystko operą dość słabo znaną, wystawianą ani specjalnie często, ani specjalnie chętnie. Jest to także dzieło dość młode jak na standardy operowe, zaledwie osiemdziesięcioparoletnie. Gdzie mu do Mozarta, Rossiniego, Verdiego czy nawet Pucciniego, których opery królują niepodzielnie na scenach całego świata. Nie dziwią mnie zatem, ani nie oburzają próby modernizacji "Don Giovanniego", "Rigoletta" czy "Madame Butterfly" - w końcu ile można wystawiać w kółko te same realizacje? Melomani znają te dzieła na pamięć i aby zachęcić ich do ponownego odwiedzenia opery należy im zaoferować coś nowego, świeżego, zaskoczyć ich. Nie można jednak przykładać tej samej miary do klasyków czy nawet "pewniaków"  światowych scen operowych i do relatywnie słabo znanego Szymanowskiego. I to w sytuacji, gdy zarówno temat jak i treść są same w sobie dość hermetyczne, trudne w odbiorze. Kim był "Don Giovanni" wiedzą nie tylko bywalcy opery, kim był Roger II wiedzą nieliczni historycy, specjaliści od włoskiego średniowiecza.
W tej sytuacji uważam, że jest taktycznym błędem wystawianie reżyserskiej, uwspółcześnionej wersji "Króla Rogera" w sytuacji, gdy praktycznie nikt z widzów nie wie, jak ta opera wyglądała w zamyśle autorów. Komu będzie chciało przebijać się przez libretto? Jeśli nawet ktoś przeczyta streszczenie w programie, to wyciągnie z niego następujący wniosek: jakiś król wchodzi w konflikt z bliżej nieznanym pasterzem, który mu uwodzi żonę, a na końcu okazuje się Dionizosem. I co z tego wynika? Dokładnie nic! Jakże potrzebny, dla choćby szczątkowego zrozumienia "Króla Rogera" jest szerszy kontekst! Trzymanie się didaskaliów Iwaszkiewicza! Wprowadzenie okoliczności powstania dzieła! W przeciwnym razie odbiorca dostaje półtoragodzinną sekwencję muzyki i obrazów, z której wychodzi kompletnie zmieszany, nie wiedząc co naprawdę widział i co ma o tym wszystkim myśleć. Reżyser powinien myśleć nie tylko o sobie i realizacji własnych ambicji artystycznych, ale przede wszystkim o dziele i o jego odbiorcach.
Nie znaczy to, że przedstawienia Pountneya jest samo w sobie złe. Napisać coś takiego byłoby nieprawdą. Scenografia, jakkolwiek wierna didaskaliom Iwaszkiewicza tylko w 1/3, jest imponująca. Gra świateł robi ogromne wrażenie, podobnie jak sceny zbiorowe, którym Pountney umie nadać monumentalną elegancję. Problem pojawia się w scenach solowych, duetach i triach, które wyraźnie odstają na niekorzyść, trącąc niekiedy pretensjonalnością. Specyficzna koncepcja scenograficzna i iście gimnastyczne wymogi przed którymi stanęli wykonawcy okazały się zgubne dla Olgi Pasiecznik, wykonawczyni roli Roksany, która musiała śpiewać z proscenium z nogą w gipsie i o kulach. Zamysł wizualno-choreograficzny, choć imponujący, okazał się zatem ex post,  mówiąc kolokwialnie, przekombinowany.
Oddzielne zastrzeżenia mam do całego aktu trzeciego, który w zamyśle autorów, po ujawnieniu prawdziwej tożsamości Pasterza-Dionizosa, przekształca się w bachanalia. Wersji Pountneya bliżej raczej do rytualnej ofiary Azteków, z wszechobecną krwią oraz zupełnie niedionizyjskimi symbolami. Co bowiem robią odcięte głowy barana lub wołu na pochodzie boga, któremu poświęcony jest kozioł? Co mają radośnie pogańskie pijaństwo, śpiewy i tańce wspólnego z podcinaniem gardła Roksanie i znikaniem w rytualnym palenisku ofiarnym? Tu nie mamy już do czynienia z licencją arytstyczną, ale ze świadomym i - moim zdaniem nieuprawnionym - odejściem od treści i przekazu oryginalnego dzieła.
Powtórzę, sama realizacja była naprawdę ciekawa, miejscami wręcz olśniewająca. Cóż jednak z tego, jeśli miała ona niewiele wspólnego z oryginalną koncepcją "Króla Rogera"? Jaki jest tego sens? Z pewnością nie przybliży on widzom ani twórczości Szymanowskiego, ani nie sprawi, że zrozumieją, czy choćby spróbują zrozumieć przekaz samego dzieła. Z przykrością zatem muszę stwierdzić, że odbieram to przedstawienie jako niewypał, deformujący oryginalne dzieło oraz jego przekaz i oferujące wizualnie efektowną, ale w sumie pustą rozrywkę. Ale, czy aby na pewno rozrywkę? Jestem, niestety, przekonany, że przygniatająca większość widzów po prostu nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć, czego dowodem był wyjątkowo mizerny aplauz po zakończeniu spektaklu.