czwartek, 25 sierpnia 2011

O obyczajach konsumenckich nad Wisłą

Wszystkiemu winien komunizm. Tak się zwykło kwitować wszelkie problemy czy negatywne zjawiska, z którymi musimy się dziś borykać. Brak poszanowania innych osób i ich własności: winny komunizm. Brak odpowiedzialności za państwo: winny komunizm. Brak kultury: winny komunizm. I tak praktycznie w nieskończoność. Lata 1945-89 wyczyściły nasze społeczeństwo z wszelkich cech cywilizacji zachodniej starając się wpasować nas w mentalność społeczeństwa socjalistycznego w wersji radzieckiej.
Braki towarowe, możliwość zakupy dóbr "luksusowych" (jak szynka eksportowa Krakusa w puszce) jedynie za dewizy, słaba, czy wręcz żadna dostępność produktów zza żelaznej kurtyny i tym podobne dewiacje rynkowe z kolei winne są naszej nieumiejętności szacowania właściwej wartości tego, co kupujemy. I tak kawa, wino czy oliwa kosztują u nas przynajmniej dwa - a często i więcej - razy tyle, co w bogatszych od nas krajach unijnych (Niemcy, Francja, Włochy czy Hiszpania). Litr produkowanej masowo oliwy Extra Virgin, butelka "codziennego" wina niezłej jakości czy opakowanie dobrej kawy: to wszystko kosztuje tam w granicach 3 Euro. Polski konsument natomiast musi płacić nierzadko powyżej 20 czy 25 PLN. Dlaczego? Koszty transportu, dystrybucji, podatki i związane z tym wszystkim opłaty nie przekonują mnie. Do Niemiec też przecież ktoś musi dowieźć hiszpańską oliwę, a wino sycylijskie, by dostać się do Triestu podróżuje tyle samo, co wino z Friuli do Krakowa.
Ja to widzę inaczej. Po prostu Polak, jak to Polak, daje sobie wmówić, że droższe jest lepsze. Że te towary są naprawdę tyle warte i że pijąc kawę za dwadzieścia parę złotych za paczkę, albo smażąc na oliwie za trzydzieści kilka złoty za litr obcuje z luksusem. Dla mnie to wyraz skrajnej naiwności i, co tu dużo mówić, nieobycia. Kto miał okazję pojeździć trochę po świecie wie, że to wszystko nie jest tyle warte. I nie jest to wcale wina komunizmu, który utrzymując nas przez pół wieku w gospodarczym zawieszeniu odcisnął swoje piętno na mentalności i ocenach Polaków. Oto dowód:
"Opowiadano mi, że niedawno pewien Włoch nie sprzedałby na sejmie piotrowskim wina, jeśliby nie wyznaczył za nie dwukrotnie większej ceny. Kiedy więc powrócił do Krakowa, rzekł: Nie sądziłem, że Polakom bardziej smakuje droższe, nie zaś lepsze wino. I miał rację: w rzeczy samej bowiem ci, którzy bez zastanowienia marnotrawią swój majątek, ochotnie zabierają się do zakupów nie tam, gdzie ceny są uczciwe, ale tak, gdzie wysokie"
Ktoś zgadnie, kiedy ów cytat był pisany? Wątpię, choć "sejm piotrowski" już powinien co lepiej znającego historię czytelnika odesłać całe wieki wstecz. Dokładnie do 1597 roku, kiedy to Krzysztof Warszewicki, bardzo ciekawa postać i jeden z czołowych intelektualistów schyłku polskiego renesansu napisał "O najlepszym stanie wolności", w którym - w formie dialogu pomiędzy wybitnymi przedstawicielami odrodzeniowego życia umysłowego Polski - przedstawił problemy RON oraz zaproponował na nie remedia. A nawet jeszcze dalej, bo akcja dzieła Warszewickiego toczy się na początku lat 60-ych XVI wieku. Niby 550 lat różnicy, a przecież to wypisz wymaluj sytuacja dzisiejsza: A.D. 2011. I - choć to zarazem wygodne i modne - nie ma co winić lat komunizmu za nasze odwieczne przywary narodowe.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Ogrody wilanowskie

Byłem dziś w Wilanowie. Ciekaw efektów wielomiesięcznej, a właściwie wieloletniej rewitalizacji ogrodów Pałacu i korzystając z dość dobrej pogody wybrałem się na podmiejską wycieczkę. Wycieczkę, którą warto było zrobić, ale i która pozostawiła po sobie mały niedosyt. Zwiedzający dopisali, co chyba nie może dziwić w sytuacji gdy od początku lata 5 dni w tygodni pada, a nawet leje. Każdy promyk słońca, zwłaszcza w weekend staje się wówczas na wagę złota.
Rewitalizacja ogrodów kosztowała miliony i w dużej części została pokryta z funduszy europejskich. Efekt ogólny nie jest zły: podobały mi się bukszpanowe wzory przeplatane mozaikami białego i ceglastego żwirku oraz ciekawie przycięte drzewka. Niestety, pozytywny efekt na wejściu psują kombinacje kwiatowe, na które natykamy się nieco później. Nie wiem, kto wpadł na ów "genialny" pomysł, by elegancki ogród w stylu francuskim wzbogacić rodzimą, polną mieszanką wielobarwnych kwiateczków, z których każdy ma inną wysokość i objętość. Wygląda to, jak nie przymierzając, pomysł jakiegoś gospodarza domu, powiedzmy pana Miecia Nowaka, który radośnie stwierdził, że zasadzi sobie na jedynym klombiku pod blokiem wszystko, co mu się nawinie pod rękę. A że kolory się gryzą? Nie szkodzi! Każdy kwiatek rośnie do innej wysokości i w inną stronę? A co tam! Byle by było dużo, kolorowo i swojsko, jak na spódnicy tancerki "Mazowsza". Coś jakby "horror vacui" tylko w wersji działkowiczów z lat 60-ych. Psuje to niemiłosiernie ciekawy projekt i sprawia wrażenie totalnego bezguścia.
Wydaje mi się także, że segment ogrodu różanego mógłby zostać dużo lepiej zagospodarowany. W swoim życiu widziałem raptem tylko dwa rozaria: madryckie i rzymskie, ale mogłyby one być wzorem dla naszych architektów krajobrazu, jak w ciekawy i efektowny sposób stworzyć ogród różany. Wreszcie trzeci zarzut, choć jak na razie jest on jedynie hipotetyczny, to moje niewytłumaczalne przekonanie, że za dwa, góra trzy lata, ogród będzie wymagał jeśli nie remontu, to przynajmniej lokalnych prac naprawczych. Elementy kamienne stwarzają wrażenie kruchych i źle zmontowanych i moim zdaniem jest naprawdę jedynie kwestią czasu, kiedy zaczną się pojawiać usterki.
Czy mimo to warto się udać do ogrodów wilanowskich? Warto, ale najlepiej w czwartek, gdy wstęp do ogrodów jest darmowy. ;)