środa, 29 czerwca 2011

Serducho

Znowu będzie trochę o sporcie. Ale i o języku. Ostatnio - choć to może tylko moje subiektywne odczucie - zauważyłem, że w ustach naszych sportowców karierę robi słowo "serducho". "Włożył w coś serducho", albo "zostawił kawał serducha na boisku" można usłyszeć i wyczytać coraz częściej w różnych wywiadach. Niestety.
Mówię wyraźne NIE serduchowym użytkownikom! Nie podoba mi się to i kropka. Przeanalizujmy na chwilę, jak ten słownikowy potworek powstał. Teoretycznie do każdego (lub prawie każdego) rzeczownika można dorobić zdrobnienie i zgrubienie. "Piwo" -> "piwko/piweczko" / "piwsko". Oczywiście jest to tylko teoria: niektórych słów nie zdrabnia się, innych nie zgrubia. Czasem słowo podstawowe samo w sobie może mieć wydźwięk zgrubiający (przynajmniej w powszechnym odbiorze) jak w tym choćby przypadku: suka i suczka, gdzie neutralny rzeczownik "suka" jest odbierany jako mocniejszy czy brzydszy od zdrobnienia "suczka". Tyle krótkiego wstępu. Ad rem.
"Serducho". Słowo podstawowe to "serce", zdrobnienie to "serduszko", ale i "serdeńko" (w specyficznym użyciu, gdy słowem "serce ty moje" określamy nie organ anatomiczny, ale bliską nam osobę). Czemu jednak, u licha, tworzyć zgrubienie? Jaki jest tego cel? Że co, że niby serce nagle urosło, rozdęło się?
Brzmi ono na dodatek kuriozalnie, bo na pierwszy rzut oka stanowi, jakkolwiek by to absurdalnie nie brzmiało, zgrubienie zdrobnienia. Przecież nie mówimy serCucho, tylko serDucho. Czyli od słowa "serd-uszko" odcinamy zdrabniającą końcówkę i dodajemy zgrubiające "-ucho". Oczywiście to nie do końca tak, bo to D tak czy siak musi się tam pojawić (widać to choćby po słowie "serdeczny", też mającym wspólne źródło z rzeczownikiem "serce"). Niemniej jednak, słowo "serducho" brzmi w moich uszach po prostu okropnie, pretensjonalnie, a wręcz wulgarnie. Co niby złego jest w słowie "serce", żeby zamieniać je w wypowiedzi na tego potworka??? Wiadomo, że język ewoluuje i jest to rzecz całkiem normalna, ale, na litość boską, są zmiany na plus i są zmiany na minus. Czy naprawdę jestem jedynym, którego słowo "serducho" odrzuca? Czy inni nie widzą, jego brzydoty i bezsensowności???

poniedziałek, 20 czerwca 2011

REWOLWER I MELONIK

Dziś będzie o jednym z moich ulubionych seriali brytyjskich, znanym w Polsce jako Rewolwer i Melonik. The Avengers, bo taki tytuł nosi w oryginale, narodził się jako dość typowy serial sensacyjny, którego główny wątek dotyczył tragedii jaka dotknęła pewnego lekarza, a mianowicie morderstwa jego żony. Rozgoryczony Eskulap szuka gorączkowo zabójców, a pomaga mu w tym pewien tajemniczy agent z pewnej tajemniczej agencji. Jak możecie się domyślać, nie był to zbyt chwytny pomysł, nawet jak na początki lat sześćdziesiątych, kiedy produkcja telewizyjna była wciąż w powijakach i wszystko wydawało się widzowi atrakcyjne. Nie dziwne więc, że po roku producenci zostawili już tylko agenta, który rozwiązywał przeróżne zagadki i wkrótce dodali mu partnerkę. Ach, co to była za kobieta... Ubierała się w skóry i długie, czarne botki, jeździła na motorze i dosłownie miażdżyła złoczyńców chwytami dżudo. Do butów jeszcze wrócimy, na razie jednak poznajmy bliżej obie postacie.
John Steed, grany z szykiem przez Patricka MacNee jest tym tajnym agentem - ujmującym, inteligentnym, ale też bezwzględnym - z nieodłącznym parasolem w ręku i melonikiem na głowie. Jego partnerką zaś jest Kathy Gale (Honor Blackman), typowa kobieta wyzwolona. Jej buty z miejsca zostały ochrzczone mianem "kinky boots", co w wolnym tłumaczeniu oznacza "perwersyjne botki". Para ta, a zatem i serial, szybko zyskała ogromną popularność na Wyspach, trudno się zresztą temu dziwić. The Avengers byli mieszanką stereotypów starej, dobrej Anglii (Steed) i swingujacych lat sześćdziesiątych (Gale). Po dwóch sezonach Honor Blackman zrezygnowała z występowania w serialu i, niesiona na fali popularności, jaką zyskała, zagrała w Goldfingerze u boku Seana Connery'ego. W jednym z pierwszych odcinków kolejnego sezonu Steed znajduje wśród życzeń świątecznych także kartkę od Kathy Gale:
Mrs Gale. Oh, how nice of her to remember me. What can she be doing in Fort Knox? (Pani Gale. Jak to miło z jej strony, że o mnie pamiętała. Co ona może porabiać w Fort Knox?)
Widzowie musieli skręcać się ze śmiechu słysząc tak zabójczą aluzję. Szybko jednak zapomnieli o ślicznej Kathy, ponieważ jej miejsce zajęła wysoka, smukła i atrakcyjna Emma Peel (Diana Rigg), która podbiła serca widowni nie tylko w Wielkiej Brytanii. Serial w tym czasie emitowany już we Francji i Niemczech został  w końcu sprzedany do USA, gdzie odniósł niesamowity sukces, jak na obcą produkcję. Od sezonu 1967 The Avengers byli nagrywani w kolorze(wymóg widowni amerykańskiej) i, warto o tym wiedzieć, byli w owym czasie najbardziej kosztownym brytyjskim serialem. W epizodach obsadzani byli znani aktorzy tacy jak Christopher Lee, Charlotte Rampling, Peter Wyngarde, Peter Cushing, Brian Blessed czy Julian Glover; scenariusze pisali najlepsi ówcześni autorzy. Zresztą scenariuszom warto przyjrzeć się bliżej. The Avengers ukazywały widzom świat umowny, subtelnie odrealniony, wręcz surrealistyczny. Mimo, że trup ściele się gęsto prawie nie widać krwi. Nie przypominam sobie odcinka, w którym występowaliby przedstawiciele innej niż biała rasy. Chociaż nie, był jeden taki odcinek, w którym były wojskowy angielski, który przez długi czas stacjonował w Afryce, starał się stworzyć swój własny świat, przypominający czasy służby na Czarnym Lądzie, w sercu Anglii (później, prawdę mówiąc, był jeszcze następny). Nie można oczywiście posądzać twórców serialu o rasizm - po prostu takie było założenie, takie też były oczekiwania widzów. Wystarczy popatrzeć na sytuację w Stanach w tym samym okresie: poza paroma filmami z Sidneyem Poitier i Harrym Bellafonte, oraz serialem I Spy z Billem Cosby w jednej z głównych ról na ekranie nie było Murzynów.
Steed i Emma walczyli z reguły z morderczymi spiskami, szalonymi naukowcami, obcymi szpiegami czy nawet z kosmicznymi kuzynami rosiczek. Wiem, wiem - ktoś mógłby powiedzieć, że jest to absurdalne, jednak to właśnie w tym absurdzie tkwi urok tego serialu, serialu, który pozwalał ludziom oderwać się od codzienności i przeżyć wraz z ulubionymi bohaterami cudowną i niebezpieczną przygodę. Osobiście najbardziej lubię odcinki z szalonymi naukowcami i ich "dokonaniami": cybernautami (roboty), morderczymi deszczami, czy wreszcie kotami - zabójcami. Te ostatnie (odcinek The Hidden Tiger) wykorzystuje szalony miłośnik kotów, założyciel PURRR - "Philantropic Union for Rescue, Relief and Recuperation (of cats)". Ci z Was, którzy znają dobrze angielski zrozumieją grę słów, nieprzetłumaczalną - jak mi się wydaje - na język polski. Po długim namyślę proponuję nazwę MRUK (Miłośnicy i Ratownicy Udręczonych Kotów) – co wy na to?  Oczywiście PURRR to nie jedyna organizacja o dwuznacznej nazwie; wystarczy wspomnieć FOG (Friends Of Ghosts), SMOG (Scientific Measurment Of Ghosts), GONN (Guild of Noble Nannies) albo SNOB.
W 1968 roku Steed znowu zostaje sam, znudzona Diana Rigg odchodzi, aby zagrać w ... On Her Majesty's Secret Service u boku George'a Lazenby'ego. Jej miejsce zajęła młoda i ładna choć mało charyzmatyczna Linda Thorson. Aby zadowolić rozsmakowanych już w The Avengers widzów producenci dodali jeszcze jedną postać - Matkę (Mother), jeżdżącego na wózku inwalidzkim szefa Steeda. Pomysł chwycił, ale sam serial zaczynał przygasać; wkrótce więc sam Patrick MacNee zawiesił swój melonik na kołku.
W 1975 roku The Avengers powrócili jako The New Avengers. Steed (w tej roli z powrotem MacNee) dostał do pomocy dwójkę agentów: Absolutnie Bajeczną (ciekaw jestem czy chwyciliście aluzję) Joannę Lumley w roli eks-baletnicy Purdey oraz Garetha Hunta jako byłego majora SAS Mike'a Gambita. To oni z reguły biegali, skakali i bili się, podczas gdy rola Steeda ograniczała się do nadzorowania współpracowników oraz dyskretnej pomocy. Nie oznacza to, że wokół nich skupiała się akcja - MacNee nadal grał główne skrzypce ale pięćdziesięciosześcioletni aktor nie mógł już po prostu fizycznie podołać oczekiwaniom coraz bardziej wybrednej (pod względem układów walk i szybkości akcji) publiczności. Nie zapominajmy, że jesteśmy w połowie lat 70-ych; większość widzów zna filmy z Brucem Lee, Clintem Eastwoodem czy Charlesem Bronsonem. Kiedy dziś oglądamy układy walk w The Avengers z lat 60-ych ciśnie nam się na usta delikatny uśmieszek pobłażania. Tak więc Steed pozostawił bieganie i bijatyki swoim młodszym kolegom ale wciąż flirtował z kobietami, rzucał zgrabnymi żarcikami, a kiedy trzeba było w mniej lub bardziej niekonwencjonalny sposób pozbywał się przeciwników. Nagrano bodajże 26 odcinków tej nowej serii, która pod względem scenariuszy wykazuje właściwości równi pochyłej: pierwsze odcinki były świetne, następne dobre lub niezłe, jednak gdzieś koło 20 daje się zauważyć brak pomysłów na ciągnięcie tego wszystkiego dalej (choć jeden z odcinków kręconych w Kanadzie, dokąd przeniosła się produkcja serialu, dawał złudną namiastkę powrotu do dawnego, ekscentrycznego stylu z klasycznej epoki). Z tej serii najmilej wspominam oczywiście J.Lumley (notabene także zagrała w Bondzie, zresztą w tym samym co Diana Rigg; jest tam jedną z dziewcząt, które przebywają na terapii w klinice Blofelda), a także nową muzykę. W ogóle muzyce, która jest świetna, powinno się poświęcić więcej uwagi. Zrobię to być może przy innej okazji.
Na koniec jeszcze warto wspomnieć o dwóch rzeczach. Patrick MacNee poszedł w ślady swoich koleżanek z planu i też w końcu zagrał w "bondzie" (A View to a Kill). Nie można też zapominać o, co tu dużo mówić, słabym filmie z Ralphem Fiennesem w roli Steeda i Umą Thurman jako Emmą Peel (oraz Seanem Connerym w roli "Złego") - na Fiennesa, przy całej mojej sympatii dla McNee godzę się bez trudu, jednak Thurman to według mnie błąd w obsadzie. Notabene, w filmie tym wystapił też i Patrick MacNee - to on jest tym niewidzialnym szefem archiwów, z którym spotyka się Fiennes.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Portoryko

Dziś będzie lźej. O siatkówce. Nasi panowie wygrali dwukrotnie z Portoryko na wyjeździe w ramach Ligi Światowej. Mecze nie były wielkim widowiskiem: siatkarze z Karaibów okazali się zaskakująco mało wymagającym przeciwnikiem. Z kolei nasi chłopcy pokazali, że mają potencjał i ambicję: w końcu nie jest tak łatwo wygrać tak wyraźnie z przeciwnikiem ustępującym w każdym elemencie. W takiej sytuacji często włącza się taka podświadome współczucie dla drużyny po drugiej stronie siatki. Dodatkowo pojawia się poczucie, że nie trzeba się wysilać, wspinać na wyżyny możliwości i można sobie takim spacerowym tempem ograć przeciwnika. Nasza drużyna pokazała, że chce walczyć i wygrywać z każdym i za wszelką cenę.
Widać dużą pracę Anastasiego w bloku i w obronie: w tych dwóch elementach jesteśmy w czołówce LŚ. Ignaczak jest na razie najlepiej broniącym zawodnikiem, a w pierwszej dziesiątce najlepiej blokujących jest dwóch Polaków. Jest to szczególnie warte podkreślenia, bo w naszej grupie są zarówno aktualni mistrzowie olimpijscy - Amerykanie, jak i aktualni mistrzowie świata - Brazylijczycy. To w pojedynkach z nimi nasi siatkarze sobie pracowali na te wysokie pozycje w statystykach.
Problemem, coraz bardziej palącym, jest obsada ataku po przekątnej z rozgrywającym. Manewr z Bartmanem jest wciąż na etapie, na którym nie sposób oceniać, czy się udał, czy nie. Sam zawodnik przeplata zagrania dobre z tragicznymi. W pierwszej linii gra poprawnie, przechodząc do drugiej staje się już mniej obliczalny. Problem w tym, że ewidentnych błędów własnych w ataku nie kompensuje w dostatecznym stopniu - przynajmniej jak na razie - w innych elementach. Może zastanawiać zwłaszcza niemoc zawodnika w polu zagrywki, która przecież nie wynika z przestawienia go na inną pozycję. Miejsce Bartmana w drugiej setce najlepiej serwujących jest naprawdę poniżej oczekiwań i trzeba mieć nadzieję, że Anastasiemu uda się ustabilizować celownik naszego nowego atakującego: jestem przekonany, że przełoży się to także na jego większą regularność w ataku z drugiej linii.
No, ale dość już tego narzekania. Z tygodnia na tydzień widać postępy całego zespołu i to jest naprawdę budujące. Tak trzymać!
Na koniec jeszcze jeden drobiazg portorykański. Co prawda drużynę siatkarską mają przeciętną, ale ich salseros są absolutnie tip-top. Oto próbka:
http://www.youtube.com/watch?v=qxRejx9bVnQ
A zatem niech tak już pozostanie. Niech Portoryko nadal dostarcza naszym siatkarzem punktów w Lidze Światowej, a nam - świetną salsę.

piątek, 10 czerwca 2011

Jak dbać o zdrowie A.D 1640

Wszelkiego rodzaju poradniki medyczne (a czasami pseudomedyczne) święcą bezustannie triumfy na listach bestsellerów. Jak żyć dłużej, jak się zdrowo odżywiać, jak pozostać wiecznie młodym? Te wszystkie pytania nurtowały ludzkość od wieków. Oto przykład:
W 1640 roku w Krakowie ukazało się dziełko "Szkoła Salernitańska, to jest nauka doktorów salernitańskich o sposobie zachowania zdrowia dobrego... Trzeba tu wspomnieć, że Salerno w południowych Włoszech było już w średniowieczu znanym centrum kształcącym medyków, więc już sam tytuł bazuje na autorytecie słynnej szkoły lekarskiej. Autorem wierszowanego tłumaczenia jest Hieronim Olszowski. Czegóż się zatem dowiadujemy?
"Wiatrów choroby wnosi cztery zatrzymanie,
Kurcz, puchlinę, kolikę głowy zawracanie"
czyli następnym razem tłumiąc kurtuazyjnie "bąka" pamiętajcie, że możecie od tego dostać zawrotów głowy.
Ostatnie tragiczne żniwo bakterii E.coli przypomniało o jakże przecież oczywistej konieczności mycia rąk. Nie jest to wynalazek XX wieku; w "Szkole Salernitańskiej" znajdujemy również o tym passus. Dzisiejsi higieniści mogliby jednak mieć trochę do zarzucenia w kwestii konkretnego momentu wykonywania tej czynności:
"Umywanie po iadle rzeczyć sprawi dwoie,
Ochędostwo naprawi przytym oczy twoie.
Jeśli chcesz bydź, a zawsze iednostaynie zdrowy,
Antwas z wodą na ręce miey zawsze gotowy."
Czyli, jeśli chcemy dbać o oczy, należy myć ręce PO jedzeniu. Sam wzrok, jak się zdaje, mieli medycy salernitańscy w wielkiej estymie (w końcu nie darmo się mówi, że oczy są wizerunkiem duszy), bo parę stron dalej znajdujemy fragment o tym, co mu szkodzi.
"Łaźnia y wino mocne, wiatr, pieprz y gorczyca,
Czosnek, cybula, boby, luczek, soczewica.
Dym, płacz, ogień y częsta sprawa z białogłową,
Pracą y czem przytwardzszem zagrzmieniem nad głową.
Y subtelnym też nazbyt rzeczom przypatrzenie,
Proch a czuyność zmieniaią wzroku przyrodzenie".
Jeżeli zatem chcemy zachować ostrość wzroku, nie hasajmy nazbyt często z białogłowami, unikajmy ciężkiej pracy i nie przypatrujmy się rzeczom zbyt subtelnie. Na koniec jeszcze rada doktorów z Salerno na czerwiec:
"Sałatę gotuy, zmyślay Kredencerzu
rzeczy chłodzące, poday na talerzu.
Fundament zdrowem na ten czas wesele,
Nie zamyślaway o Doktorze wiele."
Nie zamyślając zatem wiele o doktorze lecę do kuchni gotować sałatę, a następnie ją schłodzę i podam na talerzu.

czwartek, 9 czerwca 2011

Arturo Pérez-Reverte

Ostatnio przeczytałem parę książek tego pana. Znany głównie jako autor serii o kapitanie Alatriste, napisał wcześniej kilka całkiem ciekawych pozycji. Wychodząc z założenia, że w tym, co robimy, musi być jakiś porządek, podszedłem do niego chronologicznie.
W 1986 został opublikowany "Huzar", dwa lata później "Fechtmistrz". Następnie w 1990 roku ukazała się "Szachownica Flamandzka", a w 1993 - "Klub Dumas". Ostatnią pozycją Péreza-Reverte, którą przeczytałem było "Terytorium Komanczów", który jednak nie jest powieścią sensu stricto. Nie porywałem się - przynajmniej na razie - na przygody kapitana Alatriste.
Analizując je zbiorczo - zostawiając na boku "Terytorium Komanczów" - te cztery pierwsze książki tworzą jakby pary. Pierwsze dwie są mniej rozbudowane, toczą się w XIX wieku, zaś z treści przebija zainteresowanie autora bronią białą i walką z jej użyciem. "Szachownica flamandzka" (notabene tytuł jest trochę nietrafnie przetłumaczony, gdyż występujące tam słowo "tabla", czyli deska, odnosi się zdecydowanie do obrazu, a nie do szachownicy) i "Klub Dumas" toczą się natomiast w wieku XX, walki i przemocy jest tam relatywnie niewiele, zaś wiodącą rolę w obu odgrywa zagadka z przeszłości, którą muszą rozwiązać ich bohaterowie. Te dwie ostatnie pozycje są też dużo bardziej skomplikowane, wręcz zagmatwane, a pewne technikalia, którymi autor raczy nas z dużą intensywnością, mogą - choć nie muszą - momentami wręcz nużyć.
"Terytorium Komanczów" natomiast, to dość luźny zbiór obrazów, na poły dokumentalny, na poły sfabularyzowany, z wojny w byłej Jugosławii, który ani stylem, ani kompozycją nie przypomina powieściowych pozycji autora.
Wrażenia? "Huzar" jest książką na kilka godzin i stanowi dość ciekawy obraz epoki napoleońskiej. Dość ciekawy z naszego, polskiego punktu widzenia. Epoki, którą wielu z nas świadomie lub podświadomie mitologizuje. Co ciekawe, nasz odbiór Napoleona jest niemal skrajnie różny od tego, jak postrzegały Korsykanina inne narody Europy i często zapominamy, że pod Somosierrą nasi ułani walczyli z ludźmi broniącymi zaciekle swojej wolności. Nie mogę się powstrzymać od wrażenia, że w naszej ówczesnej dewocji dla Cesarza jest ten sam pierwiastek, który pcha nas do bycia najbliższym sojusznikiem USA w Europie. Jednak nie o geopolityce miało być. Przynajmniej nie tym razem.
Pérez-Reverte umiejętnie unika prostego, ale jakże subiektywnego podziału na "dobrych" i "złych", przedstawiając przewrotnie (jak na Hiszpana) całą historię z punktu widzenia młodego Francuza. W centrum zainteresowania autora jest sama wojna i walka - temat znany mu, jak żaden inny. W końcu od ukończenia studiów był korespondentem wojennym i atmosferę oraz charakter konfliktów zbrojnych poznał aż nadto dobrze. Udaje też mu się uniknąć błędów stricte historycznych - jego powieść jest pisana z dużym znawstwem realiów epoki napoleońskiej. Ciekawostką dla nas może być umieszczenie w galerii postaci drugoplanowych polskiego oficera, Dąbrowskiego.
"Fechtmistrz" jest już powieścią bardziej rozbudowaną. Ponownie, akcja dzieje się w XIX wieku, ale w dużo bardziej egzotycznych dla nas realiach przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii. O epoce izabelińskiej w Polsce mało wiedzą absolwenci kierunków historycznych, a co dopiero inni. Mimo to pewne zjawiska polityczne i społeczne są na tyle uniwersalne, że nawet osadzone w zupełnie nieznanej nam rzeczywistości, nie są kompletnie niezrozumiałe. "Fechtmistrz" zapowiada też elementy, które znajdziemy w kolejnych powieściach autora: zamiłowanie do technikaliów, nieoczekiwane zwroty akcji i dużo bogatszą kompozycję. Książkę czyta się szybko i bez większych problemów można ją zacząć i skończyć w jedno popołudnie.
"La tabla de Flandes" (jak już wspominałem, mam zastrzeżenia co do polskiego tłumaczenia tytułu) jest bez wątpienia moją ulubioną pozycją ze wszystkich, które tu omawiam. Oczywiście to tylko moja subiektywna ocena. Jednowymiarowość głównej bohaterki świetnie rekompensują cudownie ekscentryczne postacie drugoplanowe. Intryga, a właściwie intrygi miejscami obiektywnie kuleją, ale sam pomysł ukrycia zagadki w obrazie, a następnie zabawa w kotka i myszkę pionkami szachowymi bardzo mi się spodobały. Należy docenić wysiłki autora w utrzymanie wysokiego poziomu merytorycznego powieści: Pérez-Reverte nie pisał ot tak, ale starał się nadać wszystkiemu więcej niż pozory prawdopodobieństwa. Zdaję sobie jednak sprawę, że osoba niezainteresowana choć odrobinę historią sztuki może się momentami strasznie wynudzić (sam nawet nie próbowałem zrozumieć pewnych fragmentów związanych z ruchami szachowymi, bo o szachach wiem jedynie tyle, że są).
"Klub Dumas". Im dalej w las, tym więcej drzew. Intryga, podobnie jak i we wcześniejszej powieści, ewidentnie idzie dwutorowo, zaś stopień skomplikowania akcji zaczyna osiągać poziom niebezpiecznie ekstremalny. Tu również nie sposób nie docenić ogromu pracy włożonego w trzymanie się opisywanych realiów. W końcu wcale nie tak prosto uczynić z siedemnastowiecznego starodruku niemego bohatera kilkusetstronicowej powieści. Mnie osobiście jednak, a naprawdę lubię siedemnastowieczne książki, "Klub Dumas" zaczął po pewnym czasie męczyć. Wielowątkowość i skomplikowanie akcji prawie wołało o rozwiązanie drastyczne, czyli deus ex machina, z którym poniekąd mamy tu do czynienia.
Zarówno "La tabla de Flandes" jak i "Klub Dumas" nie są książkami na jeden wieczór, wymagają więcej czasu i koncentracji. Być może na koniec pozostaje małe wrażenie niedosytu, ale na pewno nie ma poczucia straconego czasu.
"Terytorium Komanczów" - jak już wspominałem, jest to pozycja zupełnie inna od pozostałych powieści Péreza-Reverte. Właściwie nie ma co wiele o niej pisać - tę książkę po prostu warto przeczytać, zwłaszcza w kontekście niedawno odgrzebanej historii z Ratko Mladićem. Już sam fakt, że mówi o niedawnej (ostatniej tak wielkiej) wojnie w Europie i roli mediów sprawia, że właściwie każdy powinien po nią sięgnąć.
Na koniec jeszcze może jedna rzecz. Oprócz "Huzara" i "Terytorium Komanczów" pozostałe opisane tu książki Hiszpana doczekały się ekranizacji. "Fechtmistrz" (El maestro de esgrima) już parę lat po opublikowaniu doczekał się filmu na nim opartego, który nawet wygrał kilka poważnych hiszpańskich nagród.  Mnie osobiście nie przekonał, ale z przyzwoitości podaję na niego namiary:
http://www.imdb.com/title/tt0104788/
"La tabla de Flandes" doczekała się zmiażdżonej przez krytyków i fanów Péreza-Reverte ekranizacji dokonanej przez Anglików z Kate Beckinsale w roli Julii. Ja osobiście ubawiłem się oglądając go i - jakkolwiek bezwstydnie by to nie zabrzmiało - widoczna fascynacja reżysera ciałem młodziutkiej Beckinsale wyraźnie łagodzi negatywny odbiór filmu:
http://www.imdb.com/title/tt0111549/
Wreszcie "Klub Dumas". Po uprzednim okrojeniu, trafił w ręce Romana Polańskiego. "Dziewiąte wrota" obejrzałem przed przeczytaniem książki i spodobały mi się. Po przeczytaniu książki obejrzałem film raz jeszcze i mój jednostronnie pozytywny odbiór trochę się zmienił, ale nie zmienia to faktu, że jest to najlepsza (choć nie najbliższa książkowemu pierwowzorowi) ekranizacja powieści hiszpańskiego autora, jaką do tej pory widziałem. Przynajmniej spośród tych wymienionych wyżej:
http://www.imdb.com/title/tt0142688/

Cosmopolitan 150 lat temu

Miały być ciekawostki, będą ciekawostki. Wśród czasopism wydawanych w XIX wieku w Warszawie znajdujemy i "Bluszcz". Zawiodą się Ci, którzy szukać będą jakichś powiązań z truciznami, ogrodnictwem albo Bóg wie czym jeszcze. Otóż "Bluszcz" to: "pismo tygodniowe illustrowane dla kobiet" wychodzące od 1.X.1865 roku "z rycinami w numerze i z dodatkami rycin i opisów". Nad projektem czuwała "redaktorka znakomitej zdolności i pojmująca wybornie swój przedmiot".
Czasopismo składa się z trzech części. W pierwszej można było znaleźć artykuły o wychowaniu i "życiu rodzinnem". Tam też trafiały powieści i szkice, "poezye, komedye i obrazki dramatyczne" oraz przegląd literacki, teatralny i muzyczny. Druga część dotyczyła ubiorów i mody, zaś trzecia obejmowała "wiadomości z gospodarstwa i ekonomii domowej". Jak widać, czasopismo było kompletne, zadowalając zarówno bardziej wysublimowane, jak i te bardziej przyziemne potrzeby dziewiętnastowiecznych dam.
Oddajmy może, za "Biblioteką Warszawską" (1869, I), z której tu czerpałem garściami informacje i cytaty, głos redaktor naczelnej, która przybliży nam zamysł i ideę "Bluszczu".
"Pismo nasze za zakres działalności swojej obrało świat kobiecy. Świat to cichy i jakby w głąb społecznego obrazu wsunięty, ale rozległy jak cała połowa ludzkości. Zawiera w sobie ognisko domowe i kolebkę dziecinną, więc rodzinę. Rodzina to po wsze czasy, wieki i ludy, jakby wewnętrzny przybytek społeczeństwa; miejsce, gdzie obywatel [czyli mężczyzna - przyp. moje] bierze wytchnienie po pracy, a człowiek rośnie dla świata. Jej królową przez władztwo miłości jest kobieta: matka, żona, siostra, nauczycielka i taka nakoniec wszelka istota niewieścia, która przez pracę i miłość [kolejność zapewne nieprzypadkowa - przyp. moje] wiąże się z rodziną, stoi tam na prawdziwym naturalnym gruncie swoim: tam też szukamy jej i tam idziemy do niej, bo jej dzielnica to połowa ludzkości; w niej więc musi być połowa nadziei i niepokojów, połowa bólów i radości, połowa pracy ludzkiej. Te z natury człowiek i gruntującego się na niej porządku społecznego, na dział kobiecy przypadłe, trudy, pragnienia, rozkosze są przedmiotem pisma naszego. Tak współpracować z niemi i kierować je, aby kobieta niewychodząc poza prawdę moralnej istoty swojej, spełniała święcie a spełniała dobrze to co Bóg i ludzkość włożyli na nią: oto usiłowanie nasze. Dlatego też wszystkie zagadnienia niewieściego żywota, wszystkie te ciche a ważne kwestye moralności rodzinnej, które razem wzięte stanowią zacność i szczęście kobiety, znajdzie ona poruszone w piśmie naszem".
Wiemy już zatem, jak wyglądały "Cosmopolitan", "Vogue" czy inna "Gala" A.D. 1865. Ciekawe, czy sufrażystki czytały "Bluszcz"?

środa, 8 czerwca 2011

Cicer cum caule

Kupiłem sobie "Cicer cum caule" Juliana Tuwima. Warto. Książka jest to nietypowa, bo jest to tytułowy "groch z kapustą", czyli wrzucone do jednego worka różne ciekawostki bibliofilskie, cytaty, wierszyki, wiadomości i tym podobne drobiazgi, na które natykał się poeta. Jak chwilę się zastanowić, w sumie jest to zapowiedź dzisiejszej idei blogowania.
"Cicer cum caule" to lektura nie wymagająca czasu ani konsekwencji. Można ją czytać po 1-2 strony, wracać po kilka razy do co ciekawszych lub zabawniejszych fragmentów, odłożyć na półkę i wrócić do niej po roku. Z drugiej jednak strony, by docenić ogrom pracy, trafność doboru fragmentów i ogólną spostrzegawczość kompilatora (bo Tuwim jest w tym wypadku właśnie głównie kompilatorem) trzeba się trochę wysilić intelektualnie. Czytanie fragmentów pisanych 150-200 lat temu wymaga skupienia i nie zawsze łatwo się przebić przez ówczesną polszczyznę. Dodatkowo pewne kwestie nie są już tak zrozumiałe dla współczesnego czytelnika, który przeszedł zupełnie inną edukację. Ilu z nas bowiem uśmiechnie się pod nosem widząc zapis katalogowy Flak H. "Carmina"? A przecież Tuwim wybrał ten fragment właśnie dlatego, że taki, a nie inny sposób zapisu imienia rzymskiego poety Horacego musiał wzbudził jego rozbawienie. "Cicer cum caule" jest nie tylko zbiorkiem zabawnych ciekawostek, ale i w pewien sposób pobudzającą intelektualnie grą z czytelnikiem.
Tenże "Cicer cum caule" podrzucił mi pomysł na to, co zamieszczać na blogu. Internet to niezmierzone bogactwo informacji i tekstów. To, co Tuwim wyszukiwał pracowicie przesiadując w bibliotekach i wertując stare druki i rękopisy obecnie znajduje się w zasięgu paru kliknięć myszką. Google Books, Europeana czy Federacja Bibliotek Cyfrowych dają nam dostęp do rosnącej ilości tekstów. Tekstów, powiedzmy sobie jasno, zapomnianych. Co więcej, nic nie wskazuje na to, żeby taki stan rzeczy miał się zmienić, to znaczy, żeby owe zapomniane teksty nagle powróciły do łask czytelników. Zbyt wiele jest innych, bardziej atrakcyjnych (przynajmniej dla niektórych) rzeczy w internecie, by grzebać w jakichś starych książkach. Tak się jednak składa, że mi się to zdarza i jeśli znajdę coś ciekawego, postaram się wrzucić. Jako ciekawostkę, ale i jako zachętę.

Na dzień dobry...

Blog... Modna rzecz... podobno....
Może zatem pora i na mnie? Skoro wszyscy są w internecie, szukają, czytają to czemu nie mieliby szukać i czytać tego, co napiszę? Spróbujmy.
O czym będzie? Zakładając, że się nie znudzę, trochę o wszystkim. Zainteresowania mam szerokie: od bardzo przyziemnych do bardzo wysublimowanych. A przynajmniej tak mi się wydaje. Chwilowo nie będę się wyprowadzał z błędu i liczę na to, że zostanie mi to łaskawie i pobłażliwie darowane. W końcu dopiero zaczynam, a początkującym należy się jakiś kredyt zaufania i tolerancji dla błędów. Z czasem pewnie się okaże, na czym skupię uwagę. Pozostawiam to losowi. Na razie uczę się tego nowego medium, muszę zobaczyć "jak to się je".
Naturalne jest pytanie skąd taki tytuł? Już odpowiadam. Liczę na to, że pisząc, uda mi się potraktować z odrobiną dystansu tematy, które poruszę. Wierzę, że taki dystans, zarówno do poruszanej tematyki jak i do samego siebie, jest konieczny. Liczę też na to, że również moi czytelnicy będę traktowali moje wpisy z odrobiną dystansu.
Witam zatem oficjalnie na moim blogu i liczę na to, że przynajmniej część z czytających znajdzie tu coś dla siebie. Życzę tego Wam i sobie.