piątek, 8 lipca 2011

Król Roger

Jak groch z kapustą, to groch z kapustą. Było już o medycynie, literaturze, sporcie, języku, czasopismach kobiecych dwa wieki temu, to pora na recenzję operową.
Byłem na "Królu Rogerze" Karola Szymanowskiego, w reżyserii Davida Pountneya w operze warszawskiej. Przedstawienie było zachwalane jako wydarzenie artystyczne i jako takie zostało połączone z przejęciem przez Polskę prezydencji w UE. Wybór w zasadzie trafny, bo "Król Roger" to jedna z najciekawszych polskich oper XX wieku, która - co warte uwagi - zajmuje się tematem przekraczającym granice państw i czasu. Tematem wielokulturowości. Polskość jej autorów, a jednocześnie uniwersalizm jej przekazu idealnie wpisuje się w ideę wspólnej Europy, w której Polska ma swoje ważne miejsce.
Tyle teorii, a właściwie podbudowy ideologicznej. Jak to wyszło w praktyce? W ostatnich latach "Król Roger" wystawiany był na scenach europejskich przynajmniej w trzech różnych wersjach reżyserskich. We Francji swoją wersję zaprezentował Warlikowski, w Polsce Treliński, natomiast Pountney zrealizował swoją wizję opery Szymanowskiego na potrzeby Festspiele w Bregencji, którego jest zresztą dyrektorem generalnym. Nagła popularność opery Szymanowskiego z librettem Iwaszkiewicza powinna tylko cieszyć, bo oznacza to, że szerokie kręgi melomanów przyzwyczajonych do Mozarta, Verdiego i Wagnera nagle odkrywają, że Polska nie jest pustynią na muzycznej mapie Europy, a twórczość Chopina (dla wielu na Zachodzie bardziej Francuza niż Polaka)  nie była tu odosobnioną oazą. Zapewne uniwersalność tematu "Króla Rogera" zachęca do wystawiania go na scenach europejskich w myśl założenia, że jego przekaz będzie bardziej czytelny dla niepolskich odbiorców niż "Halka" albo "Straszny Dwór". Tak na marginesie ostatnio widziałem w TV wywiad z Łukaszem Borowiczem, jednym z naszych najzdolniejszych dyrygentów młodego pokolenia, który opowiadał o autentycznym zachwycie nieznaną szerzej muzyką Moniuszki, z którym spotkał się dyrygując orkiestrami na zachodzie. Wróćmy jednak do "Króla Rogera".
Opera ta powstała na fali zachwytu Szymanowskiego południem Włoch, które kompozytor odwiedził. Ogromne wrażenie zrobiła na nim specyficzna mieszanka kultur, w której można było odnaleźć elementy antyczne, arabskie, bizantyjskie i normańskie. Ten tygiel kulturowy natchnął Szymanowskiego do stworzenia dzieła muzycznego, które w pewien sposób by to ilustrowało. Zamysł naprawdę ambitny: oddać muzycznie wrażenia wywołane architekturą i specyfiką miejsca. Do napisania libretta nakłonił swojego młodego kuzyna i zapewne przez pewien czas kochanka - Jarosława Iwaszkiewicza. Obrazom muzycznym została nadana zewnętrzna forma literacka, opowieść, która miała spajać wszystko w jedną całość. Powiedzmy szczerze - opowieść dość naciągana, trochę pretensjonalna, niejasna w swoim ostatecznym przekazie. Niektórzy odbiorą zapewne samą treść jako zbędny balast, który jest sztuczną ramą dla muzycznych fantazji Szymanowskiego. Nie chcę w to wnikać: "Król Roger" jest dziełem otwartym, bez prawdziwej konkluzji czy typowego zakończenia, pozostawiającym odbiorcy wolność odbioru i interpretacji.
I tu przechodzimy do sedna. Współczesne realizacje opery Szymanowskiego narzucają jednoznacznie odbiorcy wizję reżysera. Licentia artistica, powiedzą jedni. Być może. Ja jednak widzę to trochę inaczej. "Król Roger" jest mimo wszystko operą dość słabo znaną, wystawianą ani specjalnie często, ani specjalnie chętnie. Jest to także dzieło dość młode jak na standardy operowe, zaledwie osiemdziesięcioparoletnie. Gdzie mu do Mozarta, Rossiniego, Verdiego czy nawet Pucciniego, których opery królują niepodzielnie na scenach całego świata. Nie dziwią mnie zatem, ani nie oburzają próby modernizacji "Don Giovanniego", "Rigoletta" czy "Madame Butterfly" - w końcu ile można wystawiać w kółko te same realizacje? Melomani znają te dzieła na pamięć i aby zachęcić ich do ponownego odwiedzenia opery należy im zaoferować coś nowego, świeżego, zaskoczyć ich. Nie można jednak przykładać tej samej miary do klasyków czy nawet "pewniaków"  światowych scen operowych i do relatywnie słabo znanego Szymanowskiego. I to w sytuacji, gdy zarówno temat jak i treść są same w sobie dość hermetyczne, trudne w odbiorze. Kim był "Don Giovanni" wiedzą nie tylko bywalcy opery, kim był Roger II wiedzą nieliczni historycy, specjaliści od włoskiego średniowiecza.
W tej sytuacji uważam, że jest taktycznym błędem wystawianie reżyserskiej, uwspółcześnionej wersji "Króla Rogera" w sytuacji, gdy praktycznie nikt z widzów nie wie, jak ta opera wyglądała w zamyśle autorów. Komu będzie chciało przebijać się przez libretto? Jeśli nawet ktoś przeczyta streszczenie w programie, to wyciągnie z niego następujący wniosek: jakiś król wchodzi w konflikt z bliżej nieznanym pasterzem, który mu uwodzi żonę, a na końcu okazuje się Dionizosem. I co z tego wynika? Dokładnie nic! Jakże potrzebny, dla choćby szczątkowego zrozumienia "Króla Rogera" jest szerszy kontekst! Trzymanie się didaskaliów Iwaszkiewicza! Wprowadzenie okoliczności powstania dzieła! W przeciwnym razie odbiorca dostaje półtoragodzinną sekwencję muzyki i obrazów, z której wychodzi kompletnie zmieszany, nie wiedząc co naprawdę widział i co ma o tym wszystkim myśleć. Reżyser powinien myśleć nie tylko o sobie i realizacji własnych ambicji artystycznych, ale przede wszystkim o dziele i o jego odbiorcach.
Nie znaczy to, że przedstawienia Pountneya jest samo w sobie złe. Napisać coś takiego byłoby nieprawdą. Scenografia, jakkolwiek wierna didaskaliom Iwaszkiewicza tylko w 1/3, jest imponująca. Gra świateł robi ogromne wrażenie, podobnie jak sceny zbiorowe, którym Pountney umie nadać monumentalną elegancję. Problem pojawia się w scenach solowych, duetach i triach, które wyraźnie odstają na niekorzyść, trącąc niekiedy pretensjonalnością. Specyficzna koncepcja scenograficzna i iście gimnastyczne wymogi przed którymi stanęli wykonawcy okazały się zgubne dla Olgi Pasiecznik, wykonawczyni roli Roksany, która musiała śpiewać z proscenium z nogą w gipsie i o kulach. Zamysł wizualno-choreograficzny, choć imponujący, okazał się zatem ex post,  mówiąc kolokwialnie, przekombinowany.
Oddzielne zastrzeżenia mam do całego aktu trzeciego, który w zamyśle autorów, po ujawnieniu prawdziwej tożsamości Pasterza-Dionizosa, przekształca się w bachanalia. Wersji Pountneya bliżej raczej do rytualnej ofiary Azteków, z wszechobecną krwią oraz zupełnie niedionizyjskimi symbolami. Co bowiem robią odcięte głowy barana lub wołu na pochodzie boga, któremu poświęcony jest kozioł? Co mają radośnie pogańskie pijaństwo, śpiewy i tańce wspólnego z podcinaniem gardła Roksanie i znikaniem w rytualnym palenisku ofiarnym? Tu nie mamy już do czynienia z licencją arytstyczną, ale ze świadomym i - moim zdaniem nieuprawnionym - odejściem od treści i przekazu oryginalnego dzieła.
Powtórzę, sama realizacja była naprawdę ciekawa, miejscami wręcz olśniewająca. Cóż jednak z tego, jeśli miała ona niewiele wspólnego z oryginalną koncepcją "Króla Rogera"? Jaki jest tego sens? Z pewnością nie przybliży on widzom ani twórczości Szymanowskiego, ani nie sprawi, że zrozumieją, czy choćby spróbują zrozumieć przekaz samego dzieła. Z przykrością zatem muszę stwierdzić, że odbieram to przedstawienie jako niewypał, deformujący oryginalne dzieło oraz jego przekaz i oferujące wizualnie efektowną, ale w sumie pustą rozrywkę. Ale, czy aby na pewno rozrywkę? Jestem, niestety, przekonany, że przygniatająca większość widzów po prostu nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć, czego dowodem był wyjątkowo mizerny aplauz po zakończeniu spektaklu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz